Zmęczyłam:
O rany, jakie to było nudne....
Po pierwsze on. Bokser z ADHD, nienachalnie inteligentny. Domniemanie zakochany w niej całe życie, ale przez trzy czwarte powieści kombinujący, jak wydać ją za brata, który zaręczył się był z nią osiem lat wcześniej, po czym wyruszył w świat na dyplomatyczne misje w różnych mniej lub bardziej egzotycznych zakątkach świata. A ona czekała. I czekała. I czekała. Aż w końcu, jak on (ten brat, znaczy) już się zdecydował, to ona postanowiła posłać go do diabła, bo akurat odziedziczyła zamek i doszła do wniosku, że dobrym pomysłem będzie robienie interesów w przemyśle piwowarskim.
Ona nawet jest dość fajna, chociaż niewątpliwie najfajnieszą postacią książki jest jej młodsza siostra Phoebe, genialna matematyczka z delikatną postacią zespołu Aspergera.
Powiem szczerze, że dobrnąć do końca było ciężko, bo książka jest najzwyczajniej w świecie nudna. Już pal sześć te postaci, ale tam się nic nie dzieje. To znaczy, on na przemian usiłuje ją nakłonić (przy intensywnym wsparciu ze strony swojego trenera podającego się za wedding plannera) do małżeństwa albo obściskuje po kątach. I tak przez całą książkę. Pod koniec, jak już się niby dogadują, to się kłócą. W finale romantyczny ślub.
Szoł kradnie w zasadzie pies.
Ja wiem? 3/10? Może 4/10. Ale tylko dlatego, że w sumie chyba dość lubię pisarkę. No i za psa.