Tom pierwszy:
Chyba mam na widoku nową fajną autorkę Chociaż w zasadzie nie zanosiło się na to, bo podeszłam do niej ze sporym dystansem. Ot, kolejna trylogia o libertynach i dyżurnych podpieraczkach ścian. Owszem, jest dość stereotypowo, ale opisane lekko, z humorem, z akceptowalnym poziomem właściwych gatunkowi niedorzeczności fabularnych.
Historia jest klasyczna i znana (ale wszak lubimy piosenki, które już słyszeliśmy, więc nie jest to problem): mamy oto trzy przyjaciółki, absolwentki znanej szkoły dla panien, które przez trzy z kolei sezony nie zdołały wydać się za mąż. Wielkimi krokami zbliża się rokroczny bal urodzinowy kierowniczki szkoły, w którym uczestniczą absolwentki z mężami, a nigdy dotąd nie zdarzyło się, by w balu uczestniczyła panna, której nie udało się złapać męża przez więcej niż trzy sezony. A niebawem ma się zacząć ich czwarty sezon. Nasze bohaterki są zdesperowane. Lady Emma Avery, bohaterka pierwszego tomu, ma, co prawda, zalotnika, ale zalotnik ten nie był łaskaw się do tej pory zdeklarować. Przez trzy sezony! Oboje bowiem nie należą do zamożnych rodzin i powinni poślubić kogoś z pieniędzmi.
Emma i jej przyjaciółki, lekko podochocone sherry, piszą dla żartu ogłoszenie do gazety o zaręczynach Emmy z diukiem Ashbrookiem, znanym libertynem i jedną z najlepszych partii w Londynie (nieodmiennie zdumiewa mnie, jak to się dzieje, że matki chcą wydawać córki za libertynów, ale niech będzie). Ogłoszenie zostaje przypadkiem opublikowane. Emma jest przerażona, bo obawia się nieuchronnego skandalu, wynikającego z publicznego zaprzeczenia narzeczeństwa z diukiem, któremu nawet nie została przedstawiona...
Niespodziewanie Blake, diuk Ashbrooke, postanawia nie dementować ogłoszenia. Potrzebuje bowiem pieniędzy na sfinansowanie prac nad swoim wynalazkiem, maszyną liczącą, która ma zrewolucjonizować wiele dziedzin życia i gospodarki. Pieniądze te może uzyskać od sponsorów, ale żeby ich przekonać, powinien być człowiekiem godnym zaufania, a jako narzeczony skromnej panny o nieposzlakowanej reputacji miałby szanse na poprawę swojego wizerunku. Albo... wziąć udział w "Turnieju o spadek" organizowanym corocznie przez jego ciotkę Agatę. Ciotka Agata jest posiadaczką pokaźnej fortuny i co roku organizuje w swojej posiadłości kilkudniowy turniej, na koniec którego wyłania swojego spadkobiercę. W następnym roku odbywa się kolejny turniej i mamy nowego spadkobiercę. Blake nie został, co prawda, nigdy zaproszony na turniej, ale w tym roku postanowił mimo to pojechać z narzeczoną. Proponuje więc Emmie połowę spadku (wynoszącego, bagatela, 90 tysięcy funtów) w zamian za udawanie jego narzeczonej. Emma się zgadza, jeśli wygrają, weźmie połowę wygranej, zerwie zaręczyny i wyjdzie za swojego ukochanego Benedykta.
Narzeczeni udają się do posiadłości ciotki. Game is over. Na miejscu okazuje się, że Emma w zasadzie całkiem się Blake'owi podoba, ale tu następuje zonk, ponieważ jako jedyna kobieta w Londynie, Anglii i w ogóle na całym świecie, jest odporna na tzw. "syndrom Ahbrooke'a", czyli miękkie kolana, drżenie głosu i ciała, skoki ciśnienia w samej tylko obecności diuka. Oczywiście, okazuje się, że Emma wcale nie jest odporna, co nie oznacza, że da się Blake'owi z miejsca uwieść.
Tyle na temat fabuły, resztę, mam nadzieję, doczytacie.
Co mi się podobało? Blake. Owszem, libertyn, kobieciarz, ale i wynalazca, romantyk, człowiek inteligentny, dowcipny, sarkastycznie czuły wobec ciotki. Blake miał parę wejść godnych naprawdę rasowego bohatera romansu, włącznie ze wszystkimi po kolei oświadczynami Cudowna była ciotka Agata, ekscentryczne połączenie lady Violet Crawley, lady Danbury Julii Quinn i bohaterek Hotelu Marigold.
Miałam natomiast lekki problem z Emmą i jej niezdecydowaniem. O ile rozumiem doskonale rozterki postrzegającej się jako co najwyżej przeciętna dziewczyny, która zwyczajnie obawia się związać z super przystojnym, uwodzicielskim, utytułowanym kobieciarzem, o tyle nie bardzo rozumiem, jak mogła planować życie z kimś tak nieciekawym i niezdecydowanym jak Benedict, już po tym, jak zaczęło ją coś łączyć z Blakiem, także w sferze cielesnej. To mi trochę zgrzytało, ale biorąc pod uwagę ogólną jakość powieści, opisane emocje oraz inne postacie, jest to tylko drobny zgrzyt. Bardzo podobało mi się zakończenie, w fajnym stylu, sympatyczne, spójne fabularnie i przekonujące emocjonalnie.
Całość oceniam na jakieś 8/10 (odejmuję punkt za zbyt długie wahania Emmy). Na pewno pociągnę serię. Żałuję, że nie wydają więcej powieści autorki w znanych mi językach.