Party Lines, trzecia i ostatnia część serii
The Easy Part Emmy Barry. Przyznam, że każda kolejna część podobała mi się coraz bardziej i sądząc po ocenach na goodreads, taki też jest konsensus czytelniczy.
Party Lines to właściwie już lektura dla mnie pięciogwiazdkowa.
Tym razem mamy parę bardzo do siebie podobną. Lydia i Michael - oboje mają angażującą pracę przy kampanii prezydenckiej, oboje są szalenie ambitni i skupieni na karierze, oboje nie mają czasu, siły i ochoty na stały związek. Jak sami stwierdzają w duchu, byliby dla siebie idealni, gdyby nie pewien drobny szczegół, który ich różni. Otóż Michael pracuje dla kandydata Demokratów, a Lydia - Republikanów. To sprawia, że intelektualnie skreślają się wzajemnie z listy potencjalnych partnerów,
ale przy którymś spotkaniu emocje i pożądanie biorą górę i nasi bohaterowie postanawiają spędzić ze sobą jedną noc. To jednak nie wystarcza i tak rozpoczyna się ich związek-nie-związek, coś czego nie umieją lub nie chcą nazwać. Nawigowanie pomiędzy problemami związanymi z faktem, że swoją lojalność oddali konkurującym partiom. Spotkania co kilka tygodni, gdy ich plany kampanijne akurat się zgadzają, wymieniane maile, dopiero później rozmowy telefoniczne. Nigdy niezadeklarowana i nie wspominana, a jednak oczywista, wyłączność. I w końcu konieczność pogodzenia ze sobą odmiennych życiowych oczekiwań. Podobnie jak w
Private Politics, to mężczyzna jest tutaj tą stroną, która chce od związku więcej, szybciej. I sposób, w jakim Emma Barry pokazuje powolny rozwój uczucia u nich obojga, ale właśnie szczególnie u beznadziejnie zakochującego się Michaela, to dla mnie coś fantastycznego. Tu nie ma dramatycznych wydarzeń i wielkich gestów, jest za to, co lubię w romansie najbardziej, czyli po prostu... droga. A na niej i motyle w brzuchu, i chwile zwątpienia, i czułość, i foch.
Główny problem jaki mam z tą książką, to że jest to ostatnia część serii i ostatnia na razie współczesna książka Emmy Barry. A ja chciałabym takich książek jeszcze więcej i więcej...