Jestem po lekturze Utalentowany pan Montague i powiem szczerze - w życiu tak się nie zawiodłam na jednej z moich ulubionych autorek!
Czytając Stephanie Laurens ma się pewne oczekiwania. Jest jakiś standard i może on być lepszy bądź gorszy, ale ten standard jest nadal dość wysoki i ma w sobie cechy, które zaskarbiły autorce tysiące fanów.
Jest dużo chemii, jest rozważanie, czy bohaterowie na pewno dobrze się rozumieją, znają swoje oczekiwania wobec siebie i życia, jest zaborczość, jest mocny i arogancki facet i kobieta, która wie czego chce.
A w tej książce? Standardy zawiodły, poszły na wagary i gwiżdżą!
Po prostu nuda, nuda, nuda. Bohaterowie mdli, ona nie tak wyrazista jak wszystkie inne bohaterki Laurens, on też taki miałki...
Bohaterowie są bardziej delikatni, niby też mają swój charakter, całkowitymi ofiarami losu nie są, ale wiadomo do jakich nas Laurens przyzwyczaiła bohaterów, a tym tutaj dużo do nich brakuje. To trochę inna klasa społeczna, więc może powinno trochę inaczej to wyglądać, ale bez przesady.
Tak jak w innych książkach autorki jest mnóstwo opisów że iskrzy, że jest chemia, że wzrok płonie a łóżko będzie stało w ogniu jak tam dotrą - tak tutaj nie ma nic. Jakby tego Laurens nie pisała!
I jak w innych wydawało mi się tego aż za wiele, tak tutaj po prostu kilka spojrzeń, jakiś uścisk dłoni i nic poza tym... Pod koniec książki jakieś dwa pocałunki, ale nie ciągnące się przez pięć stron, tylko pięć linijek raczej. I to wcale nie wyszło lepiej, chociaż kiedyś mogłoby się tak wydawać - przecież ona pisze w nadmiarze jeśli chodzi o sceny łóżkowe.
Z jednej skrajności w drugą. Gdyby zresztą chodziło o to, że nie ma tu wielu scen łóżkowych to jeszcze pal sześć!
Ale bardziej brakuje tej całej otoczki, tego klimatu, do którego nas Laurens przyzwyczaiła. Sceny właściwie są, krótsze bo krótsze, ale nie pomiędzy główną parą.
A najgorsze było to, że większość książki była poświęcona bohaterom z poprzedniej części o Barnabym. Nic, tylko śledztwo, rodzina zamordowanej starszej pani, salda rachunków i dywidendy... oprócz tego zamiast scen z Heathcotem i Violet były sceny z Barnabym i Penelope oraz Stokesem i Griseldą. Nawet łóżkowe. A główna para na ostatniej stronie, jak już wyznali sobie miłość... Nawet wtedy pani L. się nie rozpisała.
I tak jak w innych książkach Laurens uczucie się rozwija, bohaterowie ze sobą przebywają i poznają się dogłębnie nie tylko fizycznie, ale we wszystkich innych aspektach życia - tak tutaj nawet nie mieli kiedy się poznać, w ogóle porozmawiać ze sobą, a potem tak hop siup i podjęli decyzję, że będą razem... oczywiście na ostatnich stronach książki. Właściwie nie wiem jakie mieli podstawy poza spojrzeniem w oczy, żeby coś do siebie poczuć. Jeśli już występowali w jednej scenie razem, to w większym gronie, gdzie nie było mowy o jakichś zalotach, flircie, czy poznaniu się. Owszem, było widać, że patrzą na siebie szczególnym wzrokiem, ale gdzie jakieś konkrety?! Nie tylko o dotyk mi chodzi, ale też o rozmowy ze sobą i przygody, w których razem uczestniczą i tym samym poznają się i związują mocniej. A przecież u Laurens zawsze mnóstwo czasu, właściwie większość akcji dzieje się pomiędzy dwójką bohaterów. Bardzo tu tego brakuje.
Mało ich w tej powieści - po prostu. Autorka jakby chciała nadać im cechy swoich typowych bohaterów, ale jej nie wyszło.
Trzeba jeszcze dodać, że bohaterowie są trochę starsi, ona ma około trzydziestu lat, on po czterdziestce, co akurat zupełnie mi nie przeszkadzało, wolę starszych od nastolatków
Może ja przesadzam z odbiorem tej książki? Chyba jednak nie, jestem ogromnie rozczarowana, w życiu nie pomyślałabym, że Laurens może napisać takiego gniota! Owszem, są cechy pisania "laurensowego", ale wydaje się, jakby pisała to na kolanie, albo oddała do druku szkic powieści.
Jedyne, co mogę przypisać na "plus" to fakt, że widzimy jak sobie żyją bohaterowie poprzedniej części, jak im się wiedzie, ile mają dzieci i tak dalej.
Może gdyby przyjąć, że to przedłużenie tomu poprzedniego, to byłoby lepiej?
Nie odrzucajcie, spróbujcie, bo może nie będzie tak źle jak ja to odebrałam, ale nie liczcie na to, że to będzie "stara dobra Laurens". Gdyby to była moja pierwsza książka tej pani, na pewno nie skusiłaby mnie do czytania kolejnej. Może dla porównania, kiedyś, ale na pewno nie rzuciłabym się na jej twórczość z wielkim zapałem.