a mnie się Sekrety podobały.
Jak 3 uważam za taka sobie to teraz podobało mi się. I nie pisze tylko o tych śmiesznych scenach przedstawienia (matko ten jednorożec), rozmów z siostrami. Podobał mi się fabuła. Bo bohaterka nie była pięknością, nie była gwiazdą, nie wzdychało do niej pół Londynu. Iris , w swoich oczach, ale i oczach rodziny, była bezbarwna, cicha, wycofana. Prawdę mówiąc chyba pogodziła się z myślą, że nie trafi jej się zakochany po uszy przystojniak. Więc kiedy pojawia sie Richard Kenworthy jest ostrożna ale też nie sprzeciwia się. To może byc jej szansa na chwile flirtu, emocji. Może sympatii? I byłoby super gdyby nie ta chwila, która ich zmusza do małżeństwa. Od tej chwili i w sumie później strasznie nie lubię Richarda! Strasznie. Żal mi Iris - walczy jak może ale on po prostu nie daje jej szansy, im szansy. I nawet kiedy poznajemy jego uczucia to i tak żal mi Iri a nie jego. A potem u niego w domu. Zła byłam jeszcze bardziej! Jak on może?
i w tym wszystkim ta nasza Iris - skrzywdzona, wykorzystana. Nie chciałam żeby się na to godziła. Chciałam żeby kazał im się paść! Ale wtedy nie byłaby Iris - lojalną, oddaną rodzinie, która zrozumiała męża i jego decyzję.
Z drugiej strony to jak Richard ją uwodził, jak poznawała... po zastanowieniu uwierzyłam, że mogła go pokochać. I że on pokochał ją. Bo to nie miłość dwojga cudownych, wspaniałych i uwodzicielskich osób. To uczucie wynikające z poznania, zrozumienia, akceptacji.
Było nieco inaczej i podobało mi się. Jak to u Quinn można było oczekiwać własnie wesołego, iskrzącego złośliwościami romansu. A był obciążony od początku tajemnicą, kłamstwem. Smutkiem. A jak ładnie się kończy.