Częściowo poświęcam uwagę toczącej się dyskusji do momentu, że Keira odwraca się twarzą do kamery. Najwyraźniej dostrzegła ją
i wie, że ją obserwuję. Na jej twarzy odmalowuje się wyraz buntu, po czym sięga do paska swojego brzydkiego jak grzech prochowca. Zaczynam ją obserwować z większym zainteresowaniem. Gdy jednym ruchem zrzuca płaszcz z siebie i pozwala mu opaść na podłogę, mój kutas podryguje pod jedwabną podszewką spodni od garnituru.
O, k****.
A niech mnie.
Kąciki ust unoszą mi się w uśmiechu. Może jednak nie będzie rozczarowaniem. Udało jej się też całkowicie odwrócić moją uwagę od rozmowy, która się przy mnie toczy, co jest nieakceptowalne. Zmuszę się do czekania. Nie ma znaczenia, że stoi zupełnie naga w mojej bibliotece, ubrana jedynie w szpilki, które jej wysłałem, unosząc dumnie głowę do góry. Musi poczekać. Interesy zawsze są na pierwszym miejscu. I wtedy się odwraca, znowu zagarniając całą moją uwagę. Mój kutas ponownie podryguję, gdy patrzę na jej idealną jak brzoskwinia pupę, która teraz jest moją własnością. Na dolnej części jej pleców, tam gdzie łatwe dziewczyny robią sobie tatuaże, widnieje napis dużymi literami. Nie przypominam sobie wzmianki o tym w informacjach, które otrzymałem na jej temat, i zdecydowanie nie było go na żadnym ze zdjęć. Nieznacznym ruchem nadgarstka klikam na obraz i powiększam go, zupełnie ignorując toczącą się przy mnie kłótnię. W moim gardle wzbiera pomruk, a w brzuchu wybucha ogień,gdy odczytuję słowa:
TO NIE JEST WŁASNOŚĆ ŻADNEGO MĘŻCZYZNY.
Keiro Kilgore, jednak nie jesteś rozczarowaniem. Zobaczymy, na jak długo. Muszę też przyznać, że udało jej się całkowicie mnie zdekoncentrować, i będzie musiała za to zapłacić. Na razie jednak czas zakończyć to spotkanie. Wstaję.
— Gustavo, ty bierzesz heroinę i zioło. Eduardo, tobie przypada koka, amfa i piguły.
Obydwaj mężczyźni obracają głowy w moją stronę.
— Ale…
— Chcesz zobaczyć swoją kochankę dziś wieczorem, Gustavo? Bo jeśli z twoich ust wyjdzie jeszcze jedno słowo, wpakuję ci kulkę
w łeb i wyślę jej twojego kutasa w pudełku.
Zamyka usta, kłapiąc zębami. Spoglądam na Eduarda.
— Jakieś pretensje?
— Nie. Moja organizacja sprawi, że to się sprawdzi.
— Dobrze, a zatem skończyliśmy.
Mój wzrok wędruje znowu w kierunku ekranu, który wypełnia obraz kobiety z ramionami skrzyżowanymi za plecami i wyprostowanymi
środkowymi palcami obu dłoni. Moje nozdrza rozszerzają się. Nikt inny by się na to nie ośmielił. Nawet tych dwóch dupków,którzy siedzą teraz przede mną i którzy w przeszłości wieszali ciała niewinnych na mostach w Meksyku tylko po to, by wzbudzić lęk.
Wydaje się, że moje pierwotne przeczucie na temat Keiry Kilgore nie myliło mnie. Płonie w niej ogień, jakiego nigdy nie znalazłem
w żadnej kobiecie.
Czas zobaczyć mój najnowszy nabytek.
Nigdy nie twierdziłam, że poskramianie smoków należało do najłatwiejszych rycerskich zadań.
Kto jednak miał choć raz do czynienia z kąpaniem kota, pokonałby całą armię ziejących piekielnym ogniem smoków bez najmniejszego problemu.
By wykończyć smoka, wystarczyły kopia, miecz, odrobina odwagi i chęć posiadania ręki księżniczki oraz połowy królestwa. Wykąpanie kota było przedsięwzięciem dużo bardziej ryzykownym i skomplikowanym. Wymagało brutalnej siły, odwagi, hurtowej ilości suchych ręczników oraz… kota.
O tego ostatniego, jak słusznie twierdzą poradniki dla właścicieli kotów, jest zazwyczaj najtrudniej.
Mój kot z kąpielą dotąd nie miał do czynienia i teraz z ciekawością obserwował moje poczynania. Usiadł mi na rękach, próbując dosięgnąć węża od prysznica.
Następnie przez chwilę boksował gąbkę do masażu. „Nie będzie źle”, pomyślałam pokrzepiona tym widokiem i bardzo powoli zanurzyłam kocie łapki w wodzie.
Przeraźliwy wrzask wypełnił kabinę i już wiedziałam, że zbyt szybko zostawiłam czujność za drzwiami prysznica. Kot po ogłoszeniu protestu nie tracił czasu. Wrzasnęłam, czując na nodze ukłucia, przesuwające się w zastraszającym tempie coraz wyżej, gdyż futrzak słusznie obrał drogę ucieczki w rejony wyższe, niż sięgał poziom wody. Zastopowałam go w okolicy karku i spróbowałam ściągnąć. Czując, że i ten grunt pod łapami jest niepewny, kot zmienił lokalizację i uwiesił się na gąbce. Szczęśliwie dla mnie sznurek, na którym wisiała, był zbyt delikatny, by utrzymać półrocznego kocurka, i uciekinier znów wylądował w wodzie. Wykorzystałam okazję i przytrzymując go jedną ręką, drugą starałam się namydlić jak największą powierzchnię kota. Szampon weterynaryjny pienił się znakomicie, sprawiając, że kocie łapki ślizgały się po dnie brodzika, co bardzo ułatwiłoby mi zadanie, gdybym się sama w tym brodziku nie znajdowała. Moje stopy ślizgały się równie mocno i w efekcie szybko znalazłam się w pozycji siedzącej, klnąc ukochane portki, których podwinięcie dało mi guzik z pętelką. Nie minęła sekunda, a sklęłam je jeszcze brutalniej, gdy kot uczepił się ich wszystkimi pazurami. Zacisnęłam zęby. W wodzie coraz wyraźniej widziałam czerwone strużki, jednak wczepiony w spodnie kot był w miarę unieruchomiony i nie wił się jak piskorz. Takiej okazji nie mogłam zmarnować z powodu coraz bardziej czerwonej wody. Wyszorowałam kocie futro, lekceważąc piskliwe protesty, po czym sięgnęłam po prysznic. Doświadczenie i poradniki podpowiadały mi, że najbardziej zażarty bój koty staczają do momentu, gdy są całkowicie mokre i z ulgą pomyślałam, że teraz już będzie z górki. Nie mogłam się bardziej pomylić. Wystarczyło, że delikatny strumień wody z prysznica musnął koci grzbiet, a mokry stwór wrzasnął jak opętany, wyczepił się z moich spodni i zawisł na wężu, opierając się na uchwycie regulującym temperaturę wody. Wrzasnęłam również i wypuściłam z rąk prysznic. Strumień lodowatej wody prysnął mi w twarz. Gdy odzyskałam równowagę, piekielny kot wisiał na górnej krawędzi prysznica, usiłując przeleźć na drugą stronę.
Na widok dyndającego na wysokości dwóch metrów kota odzyskałam siły i refleks. Wyłączyłam prysznic i w ostatniej chwili złapałam łapę, która jeszcze była w moim zasięgu. Ściągnęłam delikwenta, wypuściłam wodę z mydlinami i przytrzymując zwierzaka między kolanami, odkręciłam prysznic. Kot wyczuł chyba, że stracił przewagę, bo wierzgał z mniejszym przekonaniem i nie darł się tak przeraźliwie. Wykorzystując chwilę słabości przeciwnika, uchyliłam drzwi kabiny i sięgnęłam po ręcznik, w który zawinęłam małego diabła. Następnie zrzuciłam przemoczone ciuchy, owinęłam się w drugi ręcznik i przystąpiłam do osuszania kota. Nie miałam złudzeń, że poczeka w ciepłym kocyku, aż futerko dokładnie mu wyschnie. Suszarka ustawiona na letni strumień powietrza okazała się niezbędna. Gdy skończyłam zabiegi upiększające, przede mną siedziała naburmuszona, prychająca i napuszona kulka sierści.
– Wyglądasz jak wyprany w Pervolu – zachichotałam i uchyliłam drzwi łazienki. Zgnębiony kąpielowymi torturami, kot rzucił się do miski zagryźć stres. Mi zaś pozostało posprzątanie po potopie w łazience.
Wyprawkę na nową drogę życia wtargałam do domu na dwa razy, łamiąc przy tym świętą zasadę niekorzystania z windy. W przedpokoju zostałam powitana krótkim programem kociej gimnastyki artystycznej, po której ucałowałam mruczącą łepetynę i przystąpiłam do rozpakowywania zakupów. Na pierwszy rzut poszedł wielki karton z trójpoziomowym składanym drapakiem. I choć od dziecka byłam uczona, że kot to szkodnik, który żadnemu z mebli nie przepuści, w głębi serca nosiłam przekonanie, że może wystarczy takiemu szkodnikowi podsunąć odpowiedni obiekt do niszczenia. Odpowiedni, czyli duży, z budkami umożliwiającymi zabawę w chowanego i gwarantującymi spokój podczas drzemki. I ze stosowną ilością słupków do drapania. Absurdalnie drogi. Zajmujący mnóstwo miejsca. I, jak się przekonałam, z najbardziej idiotyczną instrukcją montażu na świecie.
Filozofia to niby wielka nie była, a wszystkie części, śrubki i imbusy niezbędne do złożenia poszczególnych elementów w całość znalazłam spakowane w kartonie. Razem z nieszczęsną instrukcją, która ani trochę nie uwzględniała faktu, że śruby miały różną długość i w związku z tym nie nadawały się do wkręcenia byle gdzie.
Dopasowanie cholernych śrubek zaabsorbowało mnie do tego stopnia, że nie zwracałam uwagi na Lokiego, który zainteresował się zamieszaniem. Początkowo zignorowałam szelest siatek, zajęta bałaganem, jaki szalał w mojej głowie. Zarejestrowałam wprawdzie fakt, że torebki i karton zaczynają się samoistnie przemieszczać, jednak zaabsorbowana śrubkami nie wychwyciłam momentu, gdy kocia łepetyna zaplątała się w folię doprawdy skutecznie. Przerażony okropnym, szeleszczącym paskudztwem, które zasłania widok i za nic nie chce się odczepić, Loki próbował ściągnąć siatkę z głowy. W akcie desperacji rzucił się szalonym galopem przed siebie, z nadzieją, że to coś, co go zaatakowało, samo odpuści i zniknie. Efektów tej taktyki już nie dało się zignorować. Kilka sekund po tym, jak zafoliowany kot przegalopował mi po brzuchu, rozległ się trzask materiału. Nagle oprzytomniała patrzyłam z przerażeniem, jak firana na oknie balkonowym rozdziera się na dwie części, po czym jedna z nich zaczyna smętnie dyndać, a druga – wraz z urwanymi haczykami – podskakiwać na podłodze. Rzuciłam się wyplątywać Lokiego z białej koronki, jednak w tym momencie firana podskoczyła energiczniej i pognała w stronę kwietnika. Kwietnik wykonał wahnięcie najpierw w prawo, potem w lewo, po czym z impetem runął na ziemię. Z trzech rozbitych doniczek posypała się ziemia, z której w dziwnych pozycjach wystawały ocalałe fragmenty kwiatków.
Zawyłam z rozpaczą. Upłynęło kilka minut, zanim udało mi się uwolnić zjeżonego, prychającego Lokiego z firanki i folii. Oswobodzony, nie do końca jednak przekonany, że zagrożenie minęło, wystrzelił mi z rąk jak z katapulty i okopał się w kartonie. Stamtąd bacznie obserwował, jak zabieram się za usuwanie skutków jego dzikiej szarży.
Kwiaty ocalały, doniczki niestety nie. Nie miałam zapasowych, więc w przypływie natchnienia wsadziłam roślinki do kubeczków po twarogu, służących do tej pory za pojemniczki na sałatki. Po względnym zamieceniu podłogi odważyłam się wreszcie dokonać oględzin okna.
O ile doniczki przy bardzo dużej dozie cierpliwości, dobrej woli i solidnego kleju dałoby się uratować, o tyle firana poległa nieodwracalnie. Pod wpływem szybko przemieszczającego się i przyczepionego pazurami obiektu, wiszący na karniszu fragment prezentował się żałośnie. Pozbawiona złudzeń wlazłam na stół i ściągnęłam szczątki firany, godząc się z myślą, że w najbliższym czasie będą mi musiały wystarczyć rolety.
– Jezu, niech pani uważa. To szatan, nie kot.
Na potwierdzenie transporter zabuczał wojowniczo.
Kinga przyjrzała się klatce i melancholijnie pokiwała głową.
– Nie tacy tu bywali… Zwłaszcza z koleżanką Kostrzewską. Dawajcie tego tygrysa.
Z obawą zajrzałam przez kratkę transportera. Siedzące w niej zwierzę gabarytami odbiegało od wielkich dzikich kotów, a jego waga zamykała się w wartości jednocyfrowej. Jeżeli nawet mam tu tygrysa, to w wersji miniaturowej, chwilowo cherlawej i chyba jeszcze nieświadomej, co to jest weterynarz. Pikuś w porównaniu Figą, która podczas ostatniej wizyty rozmontowała transporter, przegalopowała po wszystkich ścianach i pokazowym pawiem ochrzciła sprzęt do USG, udowadniając ponad wszelką wątpliwość, że kot wykazujący się taką energią nie cierpi na żadne poważniejsze schorzenia. Ostry stan zapalny trzustki w każdym razie wykluczono od razu.
Po doświadczeniach z Figą żaden kot nie był w stanie przestraszyć Kingi. Zdecydowanym ruchem podeszła do klatki i zdjęła górną część, nachylając się nad pacjentem.
– Jezusie! – przerażony okrzyk wyrwał się z jej gardła, gdy futrzasty pocisk katapultował się ku sufitowi. Do celu dolecieć nie zdołał, gdyż zderzenie z ludzkim podbródkiem wyhamowało odrzut. Trzymając się za pokiereszowaną twarz, Kinga zatoczyła się do tyłu, zaś koci pocisk zmienił trajektorię lotu i zawisł na uchylonych drzwiczkach wysokiej szafki na medykamenty. Stamtąd sprawnie wdrapał się do środka i przywarował na półce ze środkami opatrunkowymi.
Robert jako pierwszy otrząsnął się z paraliżu, w jakie wprawiła nas sprawna akcja dywersyjna.
– Może zamkniemy tę szafkę? – zasugerował słabo. – Będzie bezpieczniej… Choć może nie dla zawartości szafki…
– Jezu, żyjesz Kinga? – Rzuciłam się do przyjaciółki, która stała oparta o stół i z oszołomionym wyrazem twarzy rozcierała sobie podbródek.
– No… – wymamrotała niewyraźnie. – Chyba przygryzłam sobie wargę… Majka, skąd ty bierzesz te koty, na miłość boską? Co jeden to lepszy… Takiej ekipy z piekła rodem w życiu nie widziałam… Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że robisz to specjalnie…
– Tak, szkolę kocich terrorystów. Nowy rodzaj wykwalifikowanej armii, specjalizującej się w szerzeniu destrukcji – mruknęłam z goryczą, patrząc na cienką strużkę krwi, którą Kinga właśnie ocierała z ust.
W tej chwili jednak do poskromienia był tylko jeden terrorysta.
Dzięki przewadze liczebnej, grubym rękawicom i nęcącemu zapachowi karmy z indyka, którą w akcie desperacji otwarłam po piętnastu minutach bezskutecznych podchodów, zdołaliśmy opanować sytuację. O ile opanowaniem można nazwać podkradnięcie się do kota, zaaplikowanie mu z zaskoczenia środka uspokajającego i odczekanie, aż lek zacznie działać.
– Chyba się udało – wyszeptała Kinga, ostrożnie wyjmując spacyfikowanego diabła z szafki. – Godzinka pod kroplówką, Synulox w tyłek, coś na odrobaczenie i wio! A potem zostaje mi modlitwa, żeby rzadko chorował… Maja, nawet nie chcę wiedzieć, jakim cudem go złapaliście.
Lucy napisał(a):Częściowo poświęcam uwagę toczącej się dyskusji do momentu, że Keira odwraca się twarzą do kamery. Najwyraźniej dostrzegła ją
i wie, że ją obserwuję. Na jej twarzy odmalowuje się wyraz buntu, po czym sięga do paska swojego brzydkiego jak grzech prochowca. Zaczynam ją obserwować z większym zainteresowaniem. Gdy jednym ruchem zrzuca płaszcz z siebie i pozwala mu opaść na podłogę, mój kutas podryguje pod jedwabną podszewką spodni od garnituru.
O, k****.
A niech mnie.
Kąciki ust unoszą mi się w uśmiechu. Może jednak nie będzie rozczarowaniem. Udało jej się też całkowicie odwrócić moją uwagę od rozmowy, która się przy mnie toczy, co jest nieakceptowalne. Zmuszę się do czekania. Nie ma znaczenia, że stoi zupełnie naga w mojej bibliotece, ubrana jedynie w szpilki, które jej wysłałem, unosząc dumnie głowę do góry. Musi poczekać. Interesy zawsze są na pierwszym miejscu. I wtedy się odwraca, znowu zagarniając całą moją uwagę. Mój kutas ponownie podryguję, gdy patrzę na jej idealną jak brzoskwinia pupę, która teraz jest moją własnością. Na dolnej części jej pleców, tam gdzie łatwe dziewczyny robią sobie tatuaże, widnieje napis dużymi literami. Nie przypominam sobie wzmianki o tym w informacjach, które otrzymałem na jej temat, i zdecydowanie nie było go na żadnym ze zdjęć. Nieznacznym ruchem nadgarstka klikam na obraz i powiększam go, zupełnie ignorując toczącą się przy mnie kłótnię. W moim gardle wzbiera pomruk, a w brzuchu wybucha ogień,gdy odczytuję słowa:
TO NIE JEST WŁASNOŚĆ ŻADNEGO MĘŻCZYZNY.
Keiro Kilgore, jednak nie jesteś rozczarowaniem. Zobaczymy, na jak długo. Muszę też przyznać, że udało jej się całkowicie mnie zdekoncentrować, i będzie musiała za to zapłacić. Na razie jednak czas zakończyć to spotkanie. Wstaję.
— Gustavo, ty bierzesz heroinę i zioło. Eduardo, tobie przypada koka, amfa i piguły.
Obydwaj mężczyźni obracają głowy w moją stronę.
— Ale…
— Chcesz zobaczyć swoją kochankę dziś wieczorem, Gustavo? Bo jeśli z twoich ust wyjdzie jeszcze jedno słowo, wpakuję ci kulkę
w łeb i wyślę jej twojego kutasa w pudełku.
Zamyka usta, kłapiąc zębami. Spoglądam na Eduarda.
— Jakieś pretensje?
— Nie. Moja organizacja sprawi, że to się sprawdzi.
— Dobrze, a zatem skończyliśmy.
Mój wzrok wędruje znowu w kierunku ekranu, który wypełnia obraz kobiety z ramionami skrzyżowanymi za plecami i wyprostowanymi
środkowymi palcami obu dłoni. Moje nozdrza rozszerzają się. Nikt inny by się na to nie ośmielił. Nawet tych dwóch dupków,którzy siedzą teraz przede mną i którzy w przeszłości wieszali ciała niewinnych na mostach w Meksyku tylko po to, by wzbudzić lęk.
Wydaje się, że moje pierwotne przeczucie na temat Keiry Kilgore nie myliło mnie. Płonie w niej ogień, jakiego nigdy nie znalazłem
w żadnej kobiecie.
Czas zobaczyć mój najnowszy nabytek.
Król bez skrupułów - Meghan March
Powrót do Czytamy i rozmawiamy
Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 3 gości