przez Scholastyka » 5 kwietnia 2010, o 11:52
wklejam scenę:
<span style="font-style: italic">Dixon delikatnie otworzyła drzwi i na palcach podeszła do Margaret siedzacej
przy zacienionym oknie.
– Pan Thornton, panienko Margaret. Jest w salonie.
Margaret upusciła robótke.
– Pytał o mnie? Tata jeszcze nie wrócił?
– Pyta o pania, panienko, a pana jeszcze nie ma.
– Bardzo dobrze, już ide – powiedziała Margaret spokojnie. Ale dziwnie sie ociagała.
Pan Thornton stał przy jednym z okien, odwrócony plecami do drzwi, pozornie zajety
przygladaniem sie czemus na ulicy. Ale w rzeczywistosci obawiał sie samego siebie. Jego serce
biło gwałtownie na sama mysl o jej pojawieniu sie. Nie mógł zapomniec dotyku jej ramion wokół
swojej szyi, czuł sie tak niespokojny jak wtedy; a teraz wspomnienie tego, w jaki sposób
go broniła, wzruszało go tak dogłebnie, że każde postanowienie, cała siła potrzebna
do panowania nad soba, topniała jak wosk przy ogniu. Lekał sie, żeby nie wybiec jej na spotkanie,
z wyciagnietymi ramionami i niemym błaganiem, żeby podeszła i przytuliła sie, jak już
nierozważnie zrobiła dzien wczesniej, co zlekceważył, ale nigdy już tego nie zrobi. Jego serce
łomotało głosno i szybko. Choc był silnym me;czyzna, teraz dygotał wyobrażajac sobie, co ma
jej powiedziec i jak to zostanie przyjete. Mogłaby zarumieniona i drżaca pasc w jego ramiona i już
tam pozostac jak w naturalnym schronieniu. W jednej chwili płonał z niecierpliwosci,
wyobrażajac sobie, że mogłaby to zrobic – by już w nastepnej bac sie porywczej odmowy. Starał
sie nie myslec o tym, co mogłoby zniweczyc w tak straszny sposób jego przyszłosc. Nagle drgnał,
wyczuwajac czyjas obecnosc w pokoju. Odwrócił sie. Weszła tak cichutko, że wcale jej
nie usłyszał; hałas uliczny dochodził do jego uszu wyrazniej ni; jej spowolnione ruchy w miekkiej
muslinowej sukni.
Stała przy stole, nie proszac go, by usiadł. Powieki miała lekko opuszczone, zeby stykały sie,
jednak nie były zacisniete, lekko rozchylone wargi ukazywały ich biała linie. Wolny, głeboki
oddech rozchylał jej piekne, waskie nozdrza, to był jedyny ruch widoczny na jej twarzy. Delikatna
skóra, owalne policzki, wydatne usta, których kaciki były głeboko osadzone w dołeczkach –
wszystko to było dzis mizerne i blade. Brak ich naturalnej zdrowej barwy podkreslał jeszcze
głeboki cien jej ciemnych włosów opuszczonych na skronie, aby ukryc slad uderzenia, jakiego
doznała. Jej głowa, z powodu spuszczonych oczu, była odchylona do tyłu w dawnej dumnej
postawie. Smukłe ramiona trzymała nieruchomo wzdłuż ciała. Wygladała jak wiezien fałszywie
oskarżony o zbrodnie, do której czuje wstret i pogarde, ale zbyt jest nia oburzony, by sie
tłumaczyc.
Pan Thornton pospiesznie postapił krok czy dwa do przodu, zreflektował sie, dosc
stanowczo podszedł do drzwi (które zostawiła otwarte) i zamknał je. Potem wrócił, na moment
stanał naprzeciwko niej, ponownie ulegajac wrażeniu piekna jej powierzchownosci, zanim
osmielił sie je zakłócic, byc może odstreczajac ja tym, co musiał powiedziec:
– Panno Hale, byłem wczoraj bardzo niewdzieczny...
– Nie ma pan za co byc mi wdzieczny – przerwała mu, unoszac brwi i patrzac mu prosto
w oczy. – Jak sie domyslam, uważa pan za konieczne podziekowac mi za to, co zrobiłam.
Wbrew jej samej, mimo gniewu, jaki odczuwała, głeboki rumieniec wypłynał na jej oblicze
i zapłonał w oczach, jednak jej spojrzenie było poważne i nieruchome.
– To był tylko naturalny instynkt. Każda kobieta zrobiłaby dokładnie to samo. Skłonne
jestesmy przyznawac sobie przywilej nietykalnosci naszej płci, kiedy widzimy niebezpieczenstwo.
To raczej ja – powiedziała pospiesznie – powinnam przeprosic pana za te bezmyslne słowa, które
spowodowały, że zszedł pan na dół, wystawiajac sie na niebezpieczenstwo.
– Nie chodzi o pani słowa; chodzi o prawde, cierpka jak słowa, które ja wyraziły.
Nie odwiedzie mnie pani od tego zamiaru, a ta ucieczka od wyrażenia mojej wdziecznosci,
mojej…
Był już na granicy; nie mógł mówic ponaglany przez swoje gorace uczucia, a powinien ważyc
każde słowo. Tak trzeba postapic, jego siła woli zwycieżyła. Zatrzymał sie wpół drogi.
– Nie próbuje uciekac od czegokolwiek. – powiedziała – Mówie po prostu, że nie jest mi pan
winien żadnej wdziecznosci i mogłabym dodac, że jakiekolwiek próby jej wyrażania sa dla mnie
bolesne, ponieważ nie czuje, bym na nia zasłu;yła. Ale jesli wciaż ma panu przyniesc ulge
uwolnienie sie od jakiegos wydumanego zobowiazania, prosze mówic.
– Nie chce uwolnic sie od żadnego zobowiazania – powiedział, sprowokowany jej spokojnym
obejsciem – wydumanego czy nie, nie mnie sadzic, jakie ono jest; wole wierzyc, że zawdzieczam
pani życie; tak, może pani sie smiac, myslac, że to wyolbrzymiam, jesli tak pani sobie życzy.
Wierze w to, poniewa; dodaje to wartosci mojemu życiu, gdy pomysle, że... och, panno Hale! –
ciagnał dalej, zniżajac głos, który nabrał teraz tak czułej intensywnosci, że niemal dygotała, stojac
przed nim. – Gdy pomysle o tych trudnych okolicznosciach, które tak sie zbiegły,
że kiedykolwiek odtad odczuje zadowolenie, bede mógł sobie powiedziec: „Cała ta radosc życia,
cała ta uczciwa duma mojej pracy, cały ten wyrazny sens istnienia – zawdzieczam jej!”. A to
podwaja ta radosc, rozpala dume, wyostrza sens życia tak, że już własciwie sam nie wiem czy to
ból czy przyjemnosc myslec, że zawdzieczam to wszystko jedynej; nie, musi to pani usłyszec –
powiedział, podchodzac zdecydowanie – tej jedynej, która kocham tak jak jeszcze żaden
meżczyzna nigdy nie kochał ;adnej kobiety.
Mocno uscisnał jej dłon w swojej. Oddychał cieżko, czekajac na to, co ma nastapic.
Gdy usłyszał zimny ton w jej głosie, odrzucił te dłon z oburzeniem. Mimo tego zimnego tonu,
słowa wymawiała niepewnie, jakby nie wiedzac, gdzie ich szukac.
132
– Sposób, w jaki pan mówi, jest dla mnie szokujacy i bluznierczy. Nic na to nie poradze,
że takie jest moje pierwsze odczucie. Smiem twierdzic, że może by tak nie było, gdybym była
w stanie zrozumiec nature uczuc, jakie pan opisuje. Nie chce pana urazic, a ponadto musimy
rozmawiac spokojniej, ze wzgledu na sen mojej matki. A panskie maniery obrażaja mnie.
– Jak? – wykrzyknał. – Obrażaja pania? Jestem doprawdy godny pożałowania.
– Tak! – powiedziała, odzyskawszy poczucie godnosci. – Czuje sie urażona i, jak sadze,
słusznie. Pan zdaje sie wyobrażac sobie, że moje wczorajsze zachowanie – znowu jej twarz pokrył
ciemny rumieniec, lecz teraz bardziej ze wzburzenia niż wstydu – było czyms osobistym
pomiedzy panem a mna; i że może pan tak po prostu przyjsc, podziekowac mi za to, zamiast
przyjac do wiadomosci, jak na dżentelmena przystało, o tak, dżentelmena – powtórzyła, robiac
aluzje do ich wczesniejszej rozmowy na temat tego słowa – że każda kobieta, godna tego miana,
wystapiłaby naprzód, by ochronic człowieka zagrożonego przemoca ze strony takiej masy ludzi,
uciekajac sie do prawa, jakie jej przysługuje z racji jej uswieconej bezradnosci.
– A wybawionemu w ten sposób dżentelmenowi nie wolno okazac wdziecznosci?! – przerwał
pogardliwie. – Jestem człowiekiem. Mam prawo do wyrażania swoich uczuc.
– Tego prawa panu nie odmawiam, ale mówie po prostu, że sprawia mi pan ból, nalegajac
w ten sposób – odpowiedziała dumnie. – A pan zdaje sie wyobrażac sobie, że nie byłam
wiedziona jedynie kobiecym instynktem, ale – w tym miejscu żarliwe łzy (utrzymywane dotad
dzieki gwałtownym wewnetrznym zmaganiom) zaszkliły sie w jej oczach i zdławiły głos – ale,
że skłoniło mnie do tego jakies szczególnego rodzaju uczucie do pana! Do pana! Dlaczego? Nie
było tam człowieka – biednego zdesperowanego człowieka w tym całym tłumie – dla którego nie
miałabym wiecej współczucia, dla którego nie uczyniłabym choc tak niewiele, ile moge, ale za to
szczerzej.
– Może pani mówic dalej, panno Hale. Jestem swiadomy wszystkich pani niewłasciwie
ulokowanych sympatii. Teraz wierze, że to było tylko pani wrodzone współczucie
dla uciemieżonych (tak, ja, chociaż jestem fabrykantem, też moge byc ucisniony), które skłoniło
pania do tak szlachetnego działania. Wiem, że pani mna gardzi, ale prosze pozwolic mi
powiedziec, że to dlatego, że pani mnie nie rozumie.
– Nie zależy mi na tym, ;eby pana rozumiec – odpowiedziała, przytrzymujac sie stołu
dla równowagi; pomyslała, że jest okrutny, bo rzeczywiscie był okrutny, wiec poczuła sie słabo
ze wzburzenia.
– Tak, widze, że pani nie zależy. To krzywdzace i niesprawiedliwe z pani strony.
Margaret zacisneła usta. Nie odpowiedziała na takie zarzuty. Ale mimo wszystko, mimo tych
wszystkich okrutnych słów, on rzuciłby sie do jej stóp i ucałował rabek jej sukni. Nie odezwała
sie. Nie poruszyła. Gorace łzy urażonej dumy szybko płyneły po jej twarzy. Czekał chwile,
pragnac by cos powiedziała, nawet jakas złosliwosc, na która mógłby odpowiedziec. Ale ona
milczała. Wział kapelusz.
– Jeszcze jedno słowo. Swoim zachowaniem daje mi pani do zrozumienia, że miłosc moja jest
dla pani hanbiaca. Ale nie może pani jej uniknac. Ani ja, nawet gdybym mógł, nie uwolnie pani
od niej. Zreszta nie moge, nawet gdybym chciał. Nigdy przed pania nie kochałem żadnej kobiety,
moje ;ycie było zbyt zajete, moje mysli zbyt zaabsorbowane innymi sprawami. Ale teraz kocham
i kochac bede. Ale nie obawiaj sie pani zbytniej ekspresji uczuc z mojej strony.
– Nie obawiam sie – odpowiedziała, prostujac sie. – Jeszcze nikt nigdy nie smiał zachowac sie
impertynencko w stosunku do mnie, i nikt nigdy sie tak nie zachowa. Ale, panie Thornton, pan
był bardzo miły dla mojego ojca – powiedziała, całkowicie zmieniajac ton i przydajac mu całej
kobiecej miekkosci – niech pan nie doprowadza do sytuacji, żebysmy sie na siebie gniewali.
Bardzo pana prosze!
Nie zwrócił uwagi na jej słowa, przez pół minuty lub dłużej zajety był wygładzaniem ronda
kapelusza rekawem płaszcza. Potem, ignorujac jej wyciagnieta reke, i udajac, że nie widzi jej
poważnego spojrzenia, pełnego żalu, odwrócił sie nagle i opuscił pokój. Margaret rzuciła jedno
spojrzenie na jego twarz, zanim wyszedł.
Kiedy odchodził, zdawało jej sie, że zobaczyła w jego oczach błysk zdławionych łez,
i to sprawiło, że jej dumna niechec przerodziła sie w cos innego, łagodniejszego, choc niemal tak
samo bolesnego – w wyrzuty sumienia, że stała sie przyczyna czyjegos upokorzenia.
– Ale jak mogłam temu zaradzic? – pytała sama siebie. – Nigdy go nie lubiłam. Byłam
uprzejma, ale nie starałam sie ukryc mojej obojetnosci. Naprawde nigdy nie myslałam o nim
i o sobie, wiec moje zachowanie musiało pokazywac, co czuje naprawde. Musiał zle zrozumiec
to wszystko, co sie wczoraj stało. Ale to jego wina, nie moja. Zrobiłabym to po raz drugi, gdyby
zaistniała taka potrzeba, nawet gdybym znowu miała doznac takiego wstydu i kłopotów.</span>