No dobra,
Mała Syrenka...
Czy jest to najlepsza wersja aktorska klasyki disnejowskiej animacji?
Chyba jednak wolę Mulan z paru powodów oraz powinnam ponownie obejrzeć Kopciuszka...
To jest trochę trudny film do personalnej recenzji.
Streszcza się do jednego: Gdzie jest radosna, wyszczerzona non stop Ariel bezpardonowo wprowadzająca pozytywny chaos wszędzie gdzie się pojawia, popełniająca typowe nastoletnie błędy, za które jak najbardziej znaczną odpowiedzialność ponoszą nieogarnięci dorośli?
Gdzie jest opowieść o dojrzewaniu? (minus ślub na koniec, to zawsze było "eee... nie... nie do końca" jak dla mnie
Moja teza: Ugrzeczniono Ariel, ugrzeczniono Urszulę... porażka...
Ok, garść rzeczy, które były ok, a potem nudny rant, co było... problemowe.
Woda był fajna.
Kostiumy były fajne.
Włosy Ariel były fajne - także to, jak zmieniały kolor pod i nad wodą.
Wyspa była fajna.
Pałacowa ekipa była fajna.
Jestem w mniejszości, ale: Florek był fajny
Co mnie rozczarowało:
Sebastian
Urszula
Zminimalizowana rola Węgorzy
Ariel...
Kolejny raz wpuszczenie aktorów na dziko w przestrzeń CGI i widoczny problem z interakcją z otoczeniem...
Sce-na-riusz!
Re-ży-se-ria!
Syrenka cierpi z tych samych powodów, co
Mulan: tak, trzeba było parę elementów zaktualizować pod obecne wymagania (moje też
i w obu przypadkach się na tym potknięto - za bardzo w Mulan, za... mało w Małej Syrence
Po pierwsze:
Na pierwszy rzut oka kierunek dobry:
w pierwszej połowie filmu większy nacisk położono na podkreślenie roli Trytona i jego córek - "pracującą" rodzinę królewską (w tym: zmiana koncertu na spotkanie kwartalne
ale: to też pociągnęło niestety pozostawienie Sebastiana w swoistej próżni
w animacji koleś ma konkretny zawód i ląduje z niewdzięcznym zadaniem ogarniania Ariel trochę bonusowo, więc i jego częściowa nieporadność jest zrozumiała (tak jak i metody pomocy - w tym kontekście słynny wojaż łódką ma sens, mimo niefajnego podtekstu wymuszonego pocałunku). I w ogóle Ariel i Sebastian po prostu mieli płaszczyznę porozumienia, hm, emocjonalnego - muzykę
wszystko się kleiło... co prowadzi do...
...problemu Ariel.
Centralny konflikt w oryginale to pytanie o wolność i wybór w wymiarze rodzic-dziecko oraz, ekhm, państwo-obywatel vel król-poddany
i pojęcie zdrady.
Ariel jest Disneyowską Księżniczką, Która Przekracza Granice. Super sprawa.
Tutaj przeniesiono jej zainteresowanie światem ponad w sensowny sposób po tych 30 latach (i po podniesieniu jej wieku) i przesunięto lekko przynajmniej na wstępie jej zauroczenie Erykiem z lekkiej nastoletniej naiwnej obsesji na... dojrzalszy trochę wciąż naiwny optymizm (który jednak da się wybronić).
Ale zarazem nie udało się pójść na sensowną całość, czyli: totalnie nie czułam zachwytu Ariel i ogromu jej zainteresowania Nadwodziem po tym, jak już na brzeg dotarła. Scena z komnatą kartograficzną mogła być rewelacyjna i świetnie związać romansowy element sympatii dla chłopaka, który faktycznie nie tylko ma możliwość poznać ją z tym aspektem jego świata, ale i pokazać, że ją wspiera i ceni w ramach jej zainteresowań (ponieważ też żyje w sieci ograniczeń
Tym bardziej, że opowieść faktycznie zyskuje przez rozbudowanie wątku Eryka (w ogóle cała druga część filmu to "jego" opowieść... co jest... problematyczne...) - tak jak mnie zirytował lekko w pierwszych scenach, tak im dalej tym sensowniej i jestem w stanie złapać, dlaczego Ariel inwestuje w tę relację. Ogarnięty gość.
W efekcie ładny rozwój relacji naszej dwójki powinien tam być, nawet zakończenie w sumie na to wskazuje (wspólna wyprawa... słaba scena, ale zamysł ok), ale... i tu problem scenariuszowy łączy się z problemem reżyserskim z mojej perspektywy. I dlaczego faktycznie Mulan jest lepsza. Otóż:
Podstawową wadą jest reżyseria, czyli po raz kolejny Rob Marshall (koleś od Chicago) nie potrafi prowadzić aktorów (szczególnie aktorek) poza scenami muzycznymi. I wtedy wychodzą wszystkie słabości scenariuszowe także.
Z mojej perspektywy tylko Javier Bardem czyli Król Tryton zdołał sobie poradzić (bo jest faktycznie dobrym aktorem - nie jestem mega fanką, bo nie mój typ, ale serio doceniam teatralne odnalezienie się w przestrzeni efektów specjalnych).
Reszta... no... dobranie aktorów wydaje się sensowne, ale dla mnie porażka kryje się w braku ręki reżysera szczególnie w przypadku postaci kobiecych.
Halle Bailey czyli Ariel jest... przyzwoita. I rewelacyjnie dobrana głosowo
A znam dziewczynę z Grownish i bardzo lubię. Na pewno miała potencjał. Tu jednak, szczególnie w drugiej części, która jest jedną długą porażką postaci - nie aktorsko per se! - widać brak pomysły reżysera oraz mega wielką ostrożność, którą widać u Bailey w kreowaniu postaci.
A powody tej ostrożności... ech... inna historia, w każdym razie rozumiem dziewczynę.
Może bym się zastanawiała, czy to jednak niedociągnięcie stricte aktorskie, gdyby nie kolejka postaci z tym samym problemem.
Zatem: uważam, że
Urszula to mega rozczarowanie. Z tej kreacji nie zapamiętam nic. A wszak Melissa McCarthy to stara wyjadaczka, potrafi grać. Znowu: nie jestem mega fanką jej typu aktorstwa, ale kurcze potrafi sprzedać rolę i w teorii potencjalnie świetnie obsadzona.
(i jest ona kolejnym argumentem na rzecz mej końcowej tezy
)
Córki Trytona są... meh... Inni drugoplanowcy wypadają ok, nic nadzwyczajnego. Daveed Diggs czyli Sebastian jest... nuuudny... Akwafina czyli Scuttle (polskie imię...?) jest bardzo dobra, ale też: totalnie powtarza tutaj swe poprzednie role, nic nowego (i tak, Diggsa nie lubię, ją lubię, jednak wciąż: kobieta gra tu swoja klasykę, nie postać z Małej Syrenki). Bronią się starsi aktorzy, czyli Królowa, Grimsby i Pokojówka, ale właśnie tak z rozpędy swego profesjonalizmu
W mini roli alter ego Urszuli przyzwoicie wypada Jessica Alexander, ale serio - ile miała sekund?
Kurcze, nawet "oryginalna Mała Syrenka" w sekundowej roli była ok
No i Jonah Hauer-King czyli Eryk. Tu przyjemne zaskoczenie (jak wyżej wspomniane) ale też mocno powiązane z budową postaci. Udało się chłopakowi... a raczej po prostu Marshall lepiej prowadzi reżysersko facetów
Podsumowując: jak dla mnie jak zwykle Rob Marshall nie ogarnął w szczególności postaci kobiecych i w efekcie wszystkie niedociągnięcia scenariusza widać jak na dłoni. A zatem...
Po drugie:
Zmiany scenariuszowe widoczne w samej konstrukcji postaci - jak wyżej (szczególnie Ariel i Sebastian) - to też szereg wątpliwych rozwiązań fabularnych i elementów, które trochę jednak zaskakują...
Wspomniany problem Ariel jest tu wielopłaszczyznowy.
Dla mnie po prostu twórcy, a raczej studio ogólnie, nie chcą (nie nie potrafią ale nie chcą) spróbować przedstawić kobiecej postaci w animacji dla dzieci, która wydawałaby się kontrowersyjna dla najgłośniejszych odbiorców chętnych do oskarżania o... nie wiem, jak to nawet nazwać. Wokizm? Nie ma czegoś takiego. Liberalny skręt? Tak jakby nie żyli w liberalnej kulturze na swojej szczęście. Lewicowy skręt? Ja nie wiem, jak mały procent krzykaczy w ogóle kojarzy, co oznacza "lewicowy".
Ogólnie: postać Ariel jest... maksymalnie niewyrazista, aż boli oglądanie aktorki, która stara się jakoś wybronić z zerową pomocą reżysera i scenarzystów. Urszulę spotkało to samo.
I rykoszetem dostali wszyscy inni.
Paradoksalnie w tym konkretnym przypadku zgodziłabym się z zarzutem o tokenizm: koncepcyjnie postać Ariel jest tak niekonkretna i niemrawa, porównując z oryginałem, że faktycznie studio miało chyba nadzieję, że obsadzenie aktorki o ciemniejszym kolorze skóry jakoś lekko chociaż zniweluje falę krytyki za sam koncept.
I mają rację. Sama, przy całym rozczarowaniu, będę wspierać Małą Syrenkę vs parę innych produkcji
Ja się mega cieszę, że obsadzono Haley w roli Ariel. Tak, "czarna Mała Syrenka" jest jak najbardziej na miejscu. A zarazem zmarnowano potencjał całej opowieści... jak w przypadku każdej poprzedniej aktorskiej adaptacji. I powodem jest niechęć konglomeratów do wspierania faktycznych autorskich wizji... ponieważ autorskie wizje zwykle spotykają się werbalną niechęcią garstki krzykaczy
Ogólne
meh.
Ale też sądzę, że ogląda się nienajgorzej na tle zalewu różnych innych produkcji w gatunku...