Dziś obejrzałam netflixowe
Purpurowe serca.

Jest na podstawie książki, którą gdzieś mam w domu, dlatego piszę w temacie o ekranizacjach. Aczkolwiek tejże książki jeszcze nie czytałam, więc nie porównuję powieści z filmem.
O czem to jest? O piosenkarce i żołnierzu (i już wiecie, dlaczego obejrzałam

), którzy z powodów finansowo-ubezpieczeniowych decydują się na ślub. A nawet się nie lubią. Więc mamy taki motyw z małżeństwem nie z miłości i nie do końca enemies to lovers, bo oni w sumie zapiekłymi wrogami nie są.
Dawno nie obejrzałam filmu, który byłby tak... mało satysfakcjonujący. Bohaterkę jeszcze rozumiem - ubezpieczenie zdrowotne nie w kij dmuchał. Ale historia tego typa? Jprdl on robi rzecz po prostu DURNĄ, a tym durniejszą, że nie powiedział małżonce, po co jemu ten cały ślub. Ona nie wiedząc w co się pakuje jest wystawiona na naprawdę parszywe niebezpieczeństwo.
Ale tak naprawdę ta historia jest miałka i bez życia. Nieszczególnie interesowali mnie ci bohaterowie, ich problemy są potraktowane po łebkach, więc w trakcie seansu zostałam zupełnie obojętna. A to zle, bo powinnam się przejąć tą historią.
Chyba.
Np. powinnam się przejmować tym, że Luke zostaje wysłany do Iraku - ale tamte sceny są albo w namiocie albo kręcone na jakiejś jednej ulicy i żołnierze się tylko szwendają wokół czołgu. Nie mówię, żeby robić "Szeregowca Ryana II", ale COŚ można było.
Aktorzy ładni, ale to tyle. Brakuje mi tu kropki nad i, podbudowania relacji między Cassie a Lukiem, bo ja serio nie wiem, skąd w nich taka nagła namiętność i w ogóle na podstawie czego mam uwierzyć, że się parka jednak kocha.
Plus kilka momentów, kiedy przydałby się ktoś, kto komuś innemu porządnie przygada albo sprzeda strzał z liścia.
O aresztowaniu pewnej postaci na drugim planie nawet nie wspomnę.
Zamiast choćby smakowitego guilty pleasure dostałam poczucie, że zmarnowałam czas. Szkoda. Mógł być miły do oglądania romans, a jest smęt, o którym szybko zapomnę.
I może wtedy przeczytam książkę - może jest lepsza.