przez Jadzia » 1 stycznia 1970, o 02:00
Tytuł: The Daughters Grimm
Autor: Minda Webber
Jak dowiadujemy się na samym początku książki, życie siostry Grimm jest dość ponure. Tutaj uwaga dla tych, którzy z angielskim są na bakier – grim po angielsku znaczy nic innego, jak właśnie ponury. Poznajemy też przyczyny tego stanu rzeczy. Rae, kobieta w wieku idealnym do zamążpójścia (dwadzieścia jeden lat) nie ma najmniejszych szans, żeby jakiegoś męża złapać. Poprawka: jakiegoś męża to może mieć w każdej chwili, ale nie byłby to mąż, jaki według samej Rae jej się należy. A należy się jej co najmniej książę – oczywiście młody, bogaty, przystojny i uwielbiający ją bez umiaru. Ale jedyni, którzy proszą o jej rękę śmierdzą sklepem, lub noszą nazwiska, których Rae na pewno nie ma zamiaru używać. Nie może przecież przez resztę życia nazywać się Sterne (od stern - srogi) po tym, jak przez ponad dwadzieścia lat miała na nazwisko Grimm. Cóż zrobić, kiedy mieszka się w zapadłej dziurze w Kornwalii, i nawet olśniewająca uroda nie przezwycięży braku posagu? Rae nie zna odpowiedzi na to pytanie, bo żadna z żab, które do łóżka podrzucają jej bracia (William i Jacob, jakżeby inaczej?), nie chce zamienić się w pięknego Księcia z Bajki.
Greta, siostra Rae, która niezwykle przypomina mi Elizabeth Bennet, (a już w połączeniu z ojcem, baronem Grimm, to wypisz wymaluj pan i panna Bennet) próbuje odpowiedzieć na to pytanie. W tajemnicy przed całą rodziną wysyła więc list do ciotki, baronowej Snowe, mieszkającej w Prusach, w którym prosi, by ciotka zaproponowała siostrze, że przedstawi swoje siostrzenice miejscowemu towarzystwu. Będą wówczas miały większe szanse na złapanie męża niż w Kornwalii. Greta wysyłając swoją prośbę ma nadzieję, że konflikt między jej matką i ciotką skłoni tę drugą do udzielenia pomocy dziewczynom, choćby po to, żeby dowieść, że jest w stanie dokonać tego, czego nie udało się jej siostrze, czyli wydać młode panny za mąż. Jednak z powodu braku funduszy na zakup nowych sukien dla wszystkich czterech panien Grimm, tylko dwie jadą do ciotki: najstarsza Greta oraz najpiękniejsza Rae.
Co za pech, że ich nowe suknie zostają skradzione przez bandytów pod siódmym z kolei mostem, pod który zajrzała Greta w poszukiwaniu trolli. Trzeba bowiem nadmienić, że Greta jadąc do Prus nie myśli o szukaniu męża, albo raczej nie tylko o tym. Jej pierwszoplanowym celem jest odkrycie tajemnic Czarnego Lasu i napisanie o tym swoim braciom. Chłopcy są bowiem zafascynowani wszystkim, co ponadnaturalne i niewytłumaczalne. Gdzie indziej niż w Wolfach pod Czarnym Lasem kryć się trolle, wampiry, wilkołaki i inne stworzenia, które nocą tylko czekają, by na kogoś wyskoczyć?
Ale wszystko w swoim czasie. Siostry Grimm udają się na swój pierwszy bal w Prusach. Tam poznają kilku dżentelmenów, między innymi pana Nietzschego, ekscentrycznego pisarza, oraz pana Mozarta, który wszystko zapisuje nutami, począwszy od obrusów, a skończywszy na nowych gorsetach swojej kochanki. Poznają również dwóch innych mężczyzn – barona Schortza oraz księcia von Hanzena. Książę od razu wpada Grecie w oko, w końcu to najprzystojniejszy mężczyzna na balu. On jednak widzi ją po raz pierwszy obok olśniewającej siostry, więc od razu zaszufladkowuje jako „tą brzydszą” i mówi o tym przyjacielowi, co Greta przypadkowo podsłuchuje. Charakterystyczny początek gorrrącego romansu.
Baron Schortz jest z kolei zafascynowany Rae. Przypomina mu zmarłą żonę i po raz pierwszy od chwili jej śmierci przed czterema laty, znowu czuje w sobie życie. Nie zwraca uwagi na ostrzeżenia przyjaciela, że Rae tylko przypomina jego żonę, a w środku nie ma z niej nic. Głównie dlatego, że w środku w ogóle nie ma nic, oprócz samouwielbienia i zawyżonych oczekiwań wobec życia. Fen podsłuchuje jednak rozmowę, w której Rae dobitnie mówi swojej siostrze, że tytuł barona to za mało, aby mogła ona wytrzymać z mężem tak potężnej postury i małego majątku. Jest przy tym ciągle przekonana, że baron jest nią zauroczony, jakie więc jest jej zdziwienie, kiedy następnego dnia nie dostaje od niego ani kwiatów, ani bileciku, nic, zero, null.
Chociaż Fen czuje się bardzo zraniony i nie ma najmniejszego zamiaru brać za żonę osoby tak zepsutej i nieodpowiedniej do roli matki jego dzieci, los ma całkiem inne plany. Fen ratuje Rae od niechcianych zalotów księcia Gelba, które miały miejsce w jego Złotym Pokoju. Zaraz potem ratuje ją od ataku ze strony... karalucha, który wpełza dziewczynie pod spódnicę. Baron, jako mężczyzna szarmancki i gotowy uratować kobietę w potrzebie, wyciąga go przez rozcięcie w bieliźnie. Niestety, kiedy rękę ciągle ma w miejscu dość niefortunnym, na scenę wkracza cała chmara ludzi – na czele z ciotką Snowe.
Rae poślubia więc mężczyznę, który nie widzi w niej żadnej dobrej cechy (które ona jednak posiada, ale o tym za chwilę), a do tego dowiaduje się, że została macochą siódemki (!) dzieci w sytuacji, kiedy planowała mieć jedno, góra dwoje. Dzieci te są do niej zdecydowanie wrogo nastawione i planują wykurzyć ją ze swego zamku. A mąż nie spełnia żadnych oczekiwań nowej żony – nie obsypuje jej ani komplementami, ani podarunkami, nie zamierza też kupować jej tych sukien, klejnotów i pantofelków, o których marzyła. Nie spełnia nawet swojego mężowskiego obowiązku, co z jednej strony jest dla niej ulgą, a z drugiej ogromnym zawodem.
Rae dochodzi jednak do porozumienia z dziećmi, głównie odpłacając się im pięknym za nadobne, ale też pokazując im, że dla rodziny jest gotowa nawet zaryzykować życie oraz że akceptuje ich takimi, jacy są. Tłumaczy im, że serce jest ogromne i jest w nim miejsce na miłość dla wielu osób – tak dla niej, jak dla ich matki. Przekonuje się również, że bycie żoną to nie tylko bycie ozdobą u boku męża w zamian za podarunki i komplementy, ale po prostu dzielenie z nim życia, dawanie czegoś od siebie.
Trochę ta przemiana tutaj może przypominać przemianę Ophelii z Diabła, który ją uwiódł Johanny Lindsey, ale to tylko pozory i jedynie ogólny zarys historii jest podobny. Od początku widać, że Rae jest pusta, trochę głupiutka, z bardzo wysokim mniemaniem o sobie, ale kochająca swoich bliskich, wspierająca ich oraz gotowa do poświęceń, by im pomóc. Musi tylko przekonać się, że liczy się to, co w środku i wygląd nie jest jej najważniejszą cechą, jak to powtarzali jej wszyscy naokoło. Nie jest też jej przemiana nierealistyczna, przynajmniej ja jej tak nie odczułam. Rae pozostaje bowiem głupiutka nawet po tym, kiedy staje się „głębsza niż najgłębsza otchłań”, według jej słów.
Fen zaś jest misiowaty, z natury i wyglądu, zauroczony Rae od początku potrzebuje lekkiego tylko szturchnięcia, by w swoim sercu znaleźć miejsce i dla niej. Ładnie rozwiązane jest to, że kochał swoją pierwszą żonę, ale obdarzył miłością także Rae, bez degradowania tej pierwszej miłości.
Greta w tym czasie szuka wampirów. Jej pierwszym tropem jest zniknięcie z grobu ciała matki drwala. Jest przekonana, że to właśnie wampir jest za to odpowiedzialny. Od poszukiwań próbuje ją odwieść poznany już wcześniej książę Rolpe von Hanzen, bo on zdaje sobie sprawę, że w Czarnym Lesie są rzeczy, na które byłoby lepiej, gdyby Greta się nie natknęła. Choć nie są to wampiry, to wie bardzo dobrze. Widząc ją z dala od siostry, zaczyna dostrzegać zarówno jej urodę, jak i inne pociągające cechy charakteru. Jest jednak zdecydowany pozostać kawalerem, więc broni się rękami i nogami przed tym, co nieuniknione. W tej historii nie zdradzę końca, bo może nie zaskakuje, przynajmniej nie do końca, ale warto poznać go samemu.
Rolpe jest z rodzaju Tall, Dark & Dangerous, a Greta to taka Lizzy Bennet – inteligenta, z kąśliwym poczuciem humoru, ale mimo to sympatyczna. Wystarczy dodać do tego fiksację dotyczącą bajkowych stworów i mamy pełny obraz Grety. Moim zdaniem - para idealnie dobrana. Dodam jeszcze, że Rolpe ma sekret, który na pewno nie zniszczy ich związku, a raczej sprawi, że Greta będzie patrzeć na niego przychylniejszym wzrokiem.
Niestety zaledwie kilka rozdziałów zostało poświęconych tej dwójce, a byli oni według mnie bardziej interesujący niż Rae i Fen; autorka powinna była trochę rozszerzyć ich historię, dodać choć kilka scen. Być może nawet zepsułam sobie trochę czytanie po każdej scenie z Gretą i Rolpem, sprawdzając, kiedy będzie następny rozdział z ich udziałem. Próbowałam się powstrzymać, ale moja wola nie jest na tyle silna.
Nie można powiedzieć, żeby zawartość romansu w tym romansie była za mała, ale trochę więcej nie zaszkodziłoby. Temu mogłoby się przysłużyć głębsze wejście w relacje między Gretą a Rolpem.
Książka, tak samo jak pozostałe autorstwa Mindy Webber, pełna była aluzji. Tym razem wyłapałam trochę baśniowych (chociażby szkarłatny płaszcz Grety czy doskonale dobrane nazwisko ciotki), całą masę nawiązań do Shreka, a także kawałek z „Pogromców duchów”, o ile nie uległam iluzji. Była też oczywiście gra słowna (najbardziej podobała mi się ta ze słowem karaluch – cockroach), zabawne, szybkie dialogi i wartko tocząca się akcja. A jeśli nawet w danym momencie się nie toczyła, to przemyślenia bohaterów nie usypiały czytelnika. Trochę mi jednak brakowało napięcia między bohaterami – między Rae a Fenem, bo z jej strony tego napięcia za dużo nie było dopóki nie znaleźli się w łóżku, a między Gratą a Rolpem, bo za mało było czasu, by to napięcie zgłębiać. Tu napięcie było, ale za rzadki kontakt z bohaterami pozostawiał niedosyt.
Finałowe sceny obu historii miłosnych też mi się podobały, choć ciągle stoję na stanowisku, że Greta i Rolpe byli ciekawsi i powinni dostać ostatni rozdział. Wiem, powtarzam się. Z satysfakcją przyznaję, że to, co wydało się na końcu o rodzinie Fena też było dość zaskakujące i nie zepsuło smaku po całej książce. Jednym zdaniem powiem – czytałam The Daughters Grimm z ogromną przyjemnością i książka jest zdecydowanie jadziowa. Nie ma w niej problemów, które rzucałyby się cieniem na całą akcję i warunkowałyby rozwój wypadków, ale nie jest też zbyt powierzchowna.
Nie bardzo podobały mi się za to niemieckie wtręty. Były po prostu nienaturalne. Już umieszczenie akcji w innym kraju gwarantowało jakąś barierę językową, ale ostatecznie wyszło na to, że w Prusach wszyscy znają angielski - nawet najmniejsze dzieci i kobieta przepowiadająca przyszłość, mieszkająca ponoć w chatce z piernika. Pani Webber powinna albo rozwiązać to tak, że obie siostry znają niemiecki, i wszystkie rozmowy toczą się umownie po niemiecku. Metoda autorki (wstawianie pojedynczych słów i tłumaczenie ich zaraz potem na angielski) niezbyt przypadła mi do gustu.
Porównując tą książkę do innych autorstwa Mindy Webber mogę powiedzieć, że trzyma poziom. Bustin’ podobało mi się na pewno bardziej, ale The Daughters Grimm plasują się mniej więcej na równi z The Reinvented Miss Bluebeard, zaraz przed The Remarkable Miss Frankenstein i The Reluctant Miss Van Helsing.
Bardzo, bardzo chciałabym przeczytać jeszcze jakąś książkę tej autorki, czy to współczesną, czy historyczną i mam nadzieję, że będę miała jeszcze taką okazję.
p.s. korekta - Agrest.