365 dni - Blanka Lipińska (Kawka)
Napisane: 9 marca 2020, o 20:55
Blanka Lipińska "365 dni"
Laura Biel wraz z chłopakiem i jego znajomymi wyjeżdża na wakacje do Włoch. Ma nadzieję, że trochę ożywi to jej podupadający związek, w którym zdecydowanie brak pasji i dobrego seksu. Na lotnisku natyka się przypadkiem na podejrzanych ludzi. To Massimo – szef lokalnej mafii i jego świta. Przed laty gangster otarł się o śmierć. Będąc w śpiączce, miał wizję kobiety idealnej, w której się zakochał. Gdy okazuje się, że ona nie jest tylko fantazją, a naprawdę istnieje, postanawia porwać Laurę i dać jej rok na to, by odwzajemniła jego uczucie.
Powiedzieć o tej książce, że jest kontrowersyjna i budzi skrajne emocje, to jak nie powiedzieć nic. Faktem jest, że to pierwsza tak głośna powieść polskiej autorki, po fali mody na Greya. Może były wcześniej inne, może lepsze ale ta się przebiła i wywołała sporą burzę w mediach. Może to zasługa umiejętności marketingowych autorki (znanej również ze współpracy z KSW), może jej znajomości (umówmy się, ma spore znajomości, m.in. sama w jednym z wywiadów przyznała, że koleżanka pracująca w wydawnictwie pomogła jej wydać tę powieść). Faktem jest, że "365 dni" to hit. Hit sprzedażowy, marketingowy i raczej na dłużej zostanie w świadomości Polaków, jako książka, która otworzyła pewne drzwi, które dotąd były zamknięte. Dzięki Lipińskiej polskie erotyki trafiły pod strzechy. Lipińska zrobiła to, co wcześniej udało się E. L. James z przebojową serią o Christianie Greyu.
Skojarzenie z Greyem jest oczywiste i dlatego będę omawiać książkę Lipińskiej w odniesieniu do tego książkowego hitu i moich własnych odczuć w stosunku do niego. Obie książki mają ten sam prosty schemat fabularny - obrzydliwie bogaty człowiek sukcesu zostaje owładnięty obsesją na punkcie zwykłej dziewczyny i w efekcie wymusza na niej seksualne poddanie. Bohaterka, choć początkowo broni się przed tym, w końcu ulega pożądaniu. Jest to realizacja najskrytszych marzeń niektórych kobiet. Nawet badania naukowe mówią, że znaczna część kobiet fantazjuje o gwałcie. Oczywiście o gwałcie dokonanym przez przystojnego biznesmena, opływającego w luksusy. Raczej nie jest to fantazja o śmierdzącym żulu gwałcącym w ciemnym zaułku (choć i takie fantazje się zdarzają, zapewne). W tym upatrywałabym sukcesu obu powieści. Jest zapotrzebowanie na takie fantazje, których typowe romanse nie realizują, bo są zbyt słodkie, niewinne i zwyczajne, a czasem wręcz nudne. Odrobina perwersji i dominacji może zaś podgrzać atmosferę książki.
Poza Greyem, moim pierwszym skojarzeniem jest harlequin. Tak, mam wrażenie, że "365 dni" to taki typowy harlequin w wersji porno. To historia o miłości (według autorki, według mnie to coś zupełnie innego ale o tym później), okraszona solidną dawką dość ostrego seksu. Niemniej, jednym z głównych wątków jest miłość. Równie dużo tu harlequinowych bzdur, nielogiczności i absurdów, kretyńskich rozterek co w typowym harlequinie, stąd moje skojarzenie.
Świadoma wielu skrajnych opinii o tej książce starałam się podejść do niej możliwie jak najrzetelniej, jak do innych książek, bez uprzedzeń. Nie do końca mi się to udało, bo miałam w głowie ciągle świadomość, że to będzie złe doświadczenie czytelnicze. Na szczęście nie było aż tak źle jak sądziłam. Owszem, język i styl autorki trudno nazwać eleganckim. Język powieści jest prosty, dosłowny, chwilami wręcz prymitywny i wulgarny. Sporo w nim przekleństw. Z jednej strony to może razić, a z drugiej dodaje autentyczności bohaterom i tej konkretnej historii.
Opisy są pełne głupot (typu szampan był pyszny i mokry), Lipińska opisuje z jakąś perwersyjną satysfakcją i dbałością o szczegóły ubiór bohaterów, wymieniając wszystkie luksusowe marki itp. bzdury. Opisuje fizjologię (np. wymiotowanie), no i rzecz jasna seks w najdrobniejszych szczegółach.
Tu dochodzimy do rzeczy kluczowej dla powieści erotycznej – czyli sceny seksu. Prawdopodobnie wywołam burzę, ale mnie się podobały. Naprawdę. Sceny są gorące, obrazoburcze, kontrowersyjne, pełne fizjologii, szczegółów, a przede wszystkim różnorodne. Tak, różnorodne. Nie ma nudy, jak we wspomnianym wcześniej Greyu, gdzie Anastazja za każdym razem rozpadała się na kawałki. W „365 dniach” jest scena gwałtu oralnego na stewardessie, jest dominacja, spanking, seks analny, masturbacja (za pomocą trójwypustkowego wibratora), jest czuły seks z miłości, seks po kłótni itd. W sumie każda scena jest inna, a to spory plus. Owszem, niektórych zrazi wulgarność tych scen i koncentracja autorki na szczegółach ale trzeba przyznać, że to pasuje do tej historii. To chyba najlepszy element tej książki – seks wygląda w niej wiarygodnie. Być może jestem mało wrażliwa ale nie są to sceny, które by mnie oburzyły, czy mną wstrząsnęły.
Inną kwestią tej książki są uczucia. Massimo od początku kocha Laurę, nawet gdy jeszcze jej nie zna. Dla mnie to chore, ta obsesja którą przejawia kwalifikuje się do leczenia. Z kolei Laura ma syndrom sztokholmski, no i cierpi na deficyt dobrego seksu, więc łatwiej ją zrozumieć. Trafił się dorodny samiec wyposzczonej babeczce, więc skorzystała. Gorzej, że bardzo szybko przeszła od nienawiści do miłości. Psychologia postaci w tej książce jest tak skopana, że pominę ją milczeniem. Istny harlequin albo inna Palmerka, czy Penny Jordan. No ale wiadomo, że ta książka z założenia nie miała być studium psychologicznym, a jedynie czystą rozrywką.
Czas na kilka słów o fabule. Najkrócej rzecz ujmując skupia się ona na: chlaniu, seksie, imprezach i ciuchach od drogich projektantów oraz nieco później – gangsterskich porachunkach. Pierwsza część książki opowiada o tym co Laura wypiła, jak się nawaliła, w co była ubrana, jak imprezowała i tak w kółko. Potem doszły do tego sceny erotyczne. Do połowy wątek mafijny był praktycznie nieobecny i to chyba jest ta lepsza połowa książki, która jeszcze się trzyma w miarę kupy. Z chwilą gdy zaczyna się wątek gangsterski, robi się absurdalnie. A w zasadzie, jeszcze bardziej absurdalnie. Dużo rzeczy znoszę w książkach, różne głupoty więc i to przełknęłam ale akcja z alarmem ciążowym i mordercze zapędy Massima w stosunku do byłego chłopaka Laury to było chyba trochę za dużo. Poczułam się, jakbym czytała meksykańską telenowelę. Widzę wyraźny wpływ na twórczość Lipińskiej tego gatunku. Inaczej się tego uzasadnić nie da. U Lipińskiej jest dokładnie tak samo absurdalnie jak w przeciętnej meksykańskiej telenoweli. Jeśli ktoś nigdy nie oglądał, odsyłam do pierwszej z brzegu i naprawdę idę o zakład, że autorka czerpała inspirację z tych seriali. A że w przeszłości zdarzało mi się oglądać te produkcje nałogowo (głównie dla przystojnych aktorów), to kamieniem nie będę rzucać.
Pozostała jeszcze jedna ważna kwestia. Wiele jest zarzutów do autorki o przedstawianie gwałtu jako coś fajnego, wręcz promowanie go, jednak bądźmy szczerzy, gdyby tę książkę napisał mężczyzna, prawdopodobnie nikt by nie zwrócił na to uwagi. Jest cała masa książek napisanych przez mężczyzn, opisujących ostry seks i gwałty, gdzie bohaterki są traktowane przez bohaterów w sposób instrumentalny i nikt nie ma z tym problemu (np. Masterton, Ziemiański, Kres itp.). Dlaczego czytelnicy czepiają się o to kobiety piszącej powieść erotyczną, gdzie wiadomo z góry, że seks w różnych odmianach będzie grał główną rolę? Dla mnie seks (również ten ostrzejszy) to norma w literaturze erotycznej. "365 dni" to nie jest obyczajówka, czy romans, które obiecują zupełnie co innego. Zarówno autorka, jak i wydawca uczciwie przyznają, że to książka obfitująca w niezbyt grzeczną erotykę. Reklama na okładce mówi wręcz o połączeniu Greya z Ojcem chrzestnym. Poza tym dlaczego ten sam motyw (gwałt lub pozorny gwałt), nie budzi tylu kontrowersji w romansach typu bodice ripper? Wiele jest uznanych autorek romansów, które napisały sceny gwałtu (niekiedy naprawdę brutalne) i nie spotykają się one z takimi oskarżeniami jak Lipińska (np. Small, Coulter, Rogers, Woodiwiss itp.). Nie rozumiem tego.
Mam bardzo mieszane uczucia po lekturze. Przede wszystkim czas odpowiedzieć sobie szczerze na kilka pytań. Czy to jest dobra książka? Zdecydowanie nie. Czy kiedyś do niej wrócę? Nie. Czy poleciłabym ją komuś? Też nie. Czy to jest dobra lektura na wieczór przy winie (najlepiej dużej ilości wina)? Raczej tak. Czy sięgnę po kolejne części? Nie wiem. Jeśli traktuje się tę powieść jako czystą, niewymagającą za dużo myślenia rozrywkę okraszoną pikantnymi scenami erotycznymi – to tak, jest to dobry wybór. Jeśli ktoś oczekuje czegoś na miarę "prawdziwej literatury" to srogo się rozczaruje. Jeśli zaś potraktować tę książkę jako czystą rozrywkę w konwencji erotyka – to czemu nie? Jest idiotyczna, chwilami wręcz bardzo głupia, obrazoburcza (dla niektórych), ale w moim odczuciu nie aż tak zła, jak niektórzy oceniają. Zdarzało mi się czytać o wiele gorsze książki. Naprawdę. Zdarzało mi się czytać książki po prostu nudne. Przy Greyu zasypiałam po dwóch stronach, podczas gdy książka Lipińskiej czytała się sama. Sceny eortyczne w Greyu były nudne i schematyczne – u Lipińskiej było różnorodnie i perwersyjnie. Naprawdę, co jest dla mnie zaskoczeniem, podczas czytania "365 dni" bawiłam się lepiej niż podczas lektury Greya, czy serii Robin Schone. Nie mam zbyt wielu doświadczeń z literaturą typowo erotyczną ale większość tego, co czytałam, po prostu mnie nudziła. A "365 dni" czytało mi się szybko i sprawnie, mimo astronomicznej liczby głupot. Całość była gładka i lekkostrawna. Jak harlequin w wersji porno. Nie wiem jak to możliwe: napisać tak głupią książkę, którą jednocześnie tak szybko i lekko się czyta.
Trudno jest mi ocenić całokształt, więc wyciągnę średnią z poszczególnych elementów. Za gładkość czytania: 10/10, za fabułę: 1/10, za sceny erotyczne: 7/10, za styl autorki: 1/10, za postacie: 1/10. Wychodzi na to, że powinnam dać tej książce za całokształt: 4/10.
Laura Biel wraz z chłopakiem i jego znajomymi wyjeżdża na wakacje do Włoch. Ma nadzieję, że trochę ożywi to jej podupadający związek, w którym zdecydowanie brak pasji i dobrego seksu. Na lotnisku natyka się przypadkiem na podejrzanych ludzi. To Massimo – szef lokalnej mafii i jego świta. Przed laty gangster otarł się o śmierć. Będąc w śpiączce, miał wizję kobiety idealnej, w której się zakochał. Gdy okazuje się, że ona nie jest tylko fantazją, a naprawdę istnieje, postanawia porwać Laurę i dać jej rok na to, by odwzajemniła jego uczucie.
Powiedzieć o tej książce, że jest kontrowersyjna i budzi skrajne emocje, to jak nie powiedzieć nic. Faktem jest, że to pierwsza tak głośna powieść polskiej autorki, po fali mody na Greya. Może były wcześniej inne, może lepsze ale ta się przebiła i wywołała sporą burzę w mediach. Może to zasługa umiejętności marketingowych autorki (znanej również ze współpracy z KSW), może jej znajomości (umówmy się, ma spore znajomości, m.in. sama w jednym z wywiadów przyznała, że koleżanka pracująca w wydawnictwie pomogła jej wydać tę powieść). Faktem jest, że "365 dni" to hit. Hit sprzedażowy, marketingowy i raczej na dłużej zostanie w świadomości Polaków, jako książka, która otworzyła pewne drzwi, które dotąd były zamknięte. Dzięki Lipińskiej polskie erotyki trafiły pod strzechy. Lipińska zrobiła to, co wcześniej udało się E. L. James z przebojową serią o Christianie Greyu.
Skojarzenie z Greyem jest oczywiste i dlatego będę omawiać książkę Lipińskiej w odniesieniu do tego książkowego hitu i moich własnych odczuć w stosunku do niego. Obie książki mają ten sam prosty schemat fabularny - obrzydliwie bogaty człowiek sukcesu zostaje owładnięty obsesją na punkcie zwykłej dziewczyny i w efekcie wymusza na niej seksualne poddanie. Bohaterka, choć początkowo broni się przed tym, w końcu ulega pożądaniu. Jest to realizacja najskrytszych marzeń niektórych kobiet. Nawet badania naukowe mówią, że znaczna część kobiet fantazjuje o gwałcie. Oczywiście o gwałcie dokonanym przez przystojnego biznesmena, opływającego w luksusy. Raczej nie jest to fantazja o śmierdzącym żulu gwałcącym w ciemnym zaułku (choć i takie fantazje się zdarzają, zapewne). W tym upatrywałabym sukcesu obu powieści. Jest zapotrzebowanie na takie fantazje, których typowe romanse nie realizują, bo są zbyt słodkie, niewinne i zwyczajne, a czasem wręcz nudne. Odrobina perwersji i dominacji może zaś podgrzać atmosferę książki.
Poza Greyem, moim pierwszym skojarzeniem jest harlequin. Tak, mam wrażenie, że "365 dni" to taki typowy harlequin w wersji porno. To historia o miłości (według autorki, według mnie to coś zupełnie innego ale o tym później), okraszona solidną dawką dość ostrego seksu. Niemniej, jednym z głównych wątków jest miłość. Równie dużo tu harlequinowych bzdur, nielogiczności i absurdów, kretyńskich rozterek co w typowym harlequinie, stąd moje skojarzenie.
Świadoma wielu skrajnych opinii o tej książce starałam się podejść do niej możliwie jak najrzetelniej, jak do innych książek, bez uprzedzeń. Nie do końca mi się to udało, bo miałam w głowie ciągle świadomość, że to będzie złe doświadczenie czytelnicze. Na szczęście nie było aż tak źle jak sądziłam. Owszem, język i styl autorki trudno nazwać eleganckim. Język powieści jest prosty, dosłowny, chwilami wręcz prymitywny i wulgarny. Sporo w nim przekleństw. Z jednej strony to może razić, a z drugiej dodaje autentyczności bohaterom i tej konkretnej historii.
Opisy są pełne głupot (typu szampan był pyszny i mokry), Lipińska opisuje z jakąś perwersyjną satysfakcją i dbałością o szczegóły ubiór bohaterów, wymieniając wszystkie luksusowe marki itp. bzdury. Opisuje fizjologię (np. wymiotowanie), no i rzecz jasna seks w najdrobniejszych szczegółach.
Tu dochodzimy do rzeczy kluczowej dla powieści erotycznej – czyli sceny seksu. Prawdopodobnie wywołam burzę, ale mnie się podobały. Naprawdę. Sceny są gorące, obrazoburcze, kontrowersyjne, pełne fizjologii, szczegółów, a przede wszystkim różnorodne. Tak, różnorodne. Nie ma nudy, jak we wspomnianym wcześniej Greyu, gdzie Anastazja za każdym razem rozpadała się na kawałki. W „365 dniach” jest scena gwałtu oralnego na stewardessie, jest dominacja, spanking, seks analny, masturbacja (za pomocą trójwypustkowego wibratora), jest czuły seks z miłości, seks po kłótni itd. W sumie każda scena jest inna, a to spory plus. Owszem, niektórych zrazi wulgarność tych scen i koncentracja autorki na szczegółach ale trzeba przyznać, że to pasuje do tej historii. To chyba najlepszy element tej książki – seks wygląda w niej wiarygodnie. Być może jestem mało wrażliwa ale nie są to sceny, które by mnie oburzyły, czy mną wstrząsnęły.
Inną kwestią tej książki są uczucia. Massimo od początku kocha Laurę, nawet gdy jeszcze jej nie zna. Dla mnie to chore, ta obsesja którą przejawia kwalifikuje się do leczenia. Z kolei Laura ma syndrom sztokholmski, no i cierpi na deficyt dobrego seksu, więc łatwiej ją zrozumieć. Trafił się dorodny samiec wyposzczonej babeczce, więc skorzystała. Gorzej, że bardzo szybko przeszła od nienawiści do miłości. Psychologia postaci w tej książce jest tak skopana, że pominę ją milczeniem. Istny harlequin albo inna Palmerka, czy Penny Jordan. No ale wiadomo, że ta książka z założenia nie miała być studium psychologicznym, a jedynie czystą rozrywką.
Czas na kilka słów o fabule. Najkrócej rzecz ujmując skupia się ona na: chlaniu, seksie, imprezach i ciuchach od drogich projektantów oraz nieco później – gangsterskich porachunkach. Pierwsza część książki opowiada o tym co Laura wypiła, jak się nawaliła, w co była ubrana, jak imprezowała i tak w kółko. Potem doszły do tego sceny erotyczne. Do połowy wątek mafijny był praktycznie nieobecny i to chyba jest ta lepsza połowa książki, która jeszcze się trzyma w miarę kupy. Z chwilą gdy zaczyna się wątek gangsterski, robi się absurdalnie. A w zasadzie, jeszcze bardziej absurdalnie. Dużo rzeczy znoszę w książkach, różne głupoty więc i to przełknęłam ale akcja z alarmem ciążowym i mordercze zapędy Massima w stosunku do byłego chłopaka Laury to było chyba trochę za dużo. Poczułam się, jakbym czytała meksykańską telenowelę. Widzę wyraźny wpływ na twórczość Lipińskiej tego gatunku. Inaczej się tego uzasadnić nie da. U Lipińskiej jest dokładnie tak samo absurdalnie jak w przeciętnej meksykańskiej telenoweli. Jeśli ktoś nigdy nie oglądał, odsyłam do pierwszej z brzegu i naprawdę idę o zakład, że autorka czerpała inspirację z tych seriali. A że w przeszłości zdarzało mi się oglądać te produkcje nałogowo (głównie dla przystojnych aktorów), to kamieniem nie będę rzucać.
Pozostała jeszcze jedna ważna kwestia. Wiele jest zarzutów do autorki o przedstawianie gwałtu jako coś fajnego, wręcz promowanie go, jednak bądźmy szczerzy, gdyby tę książkę napisał mężczyzna, prawdopodobnie nikt by nie zwrócił na to uwagi. Jest cała masa książek napisanych przez mężczyzn, opisujących ostry seks i gwałty, gdzie bohaterki są traktowane przez bohaterów w sposób instrumentalny i nikt nie ma z tym problemu (np. Masterton, Ziemiański, Kres itp.). Dlaczego czytelnicy czepiają się o to kobiety piszącej powieść erotyczną, gdzie wiadomo z góry, że seks w różnych odmianach będzie grał główną rolę? Dla mnie seks (również ten ostrzejszy) to norma w literaturze erotycznej. "365 dni" to nie jest obyczajówka, czy romans, które obiecują zupełnie co innego. Zarówno autorka, jak i wydawca uczciwie przyznają, że to książka obfitująca w niezbyt grzeczną erotykę. Reklama na okładce mówi wręcz o połączeniu Greya z Ojcem chrzestnym. Poza tym dlaczego ten sam motyw (gwałt lub pozorny gwałt), nie budzi tylu kontrowersji w romansach typu bodice ripper? Wiele jest uznanych autorek romansów, które napisały sceny gwałtu (niekiedy naprawdę brutalne) i nie spotykają się one z takimi oskarżeniami jak Lipińska (np. Small, Coulter, Rogers, Woodiwiss itp.). Nie rozumiem tego.
Mam bardzo mieszane uczucia po lekturze. Przede wszystkim czas odpowiedzieć sobie szczerze na kilka pytań. Czy to jest dobra książka? Zdecydowanie nie. Czy kiedyś do niej wrócę? Nie. Czy poleciłabym ją komuś? Też nie. Czy to jest dobra lektura na wieczór przy winie (najlepiej dużej ilości wina)? Raczej tak. Czy sięgnę po kolejne części? Nie wiem. Jeśli traktuje się tę powieść jako czystą, niewymagającą za dużo myślenia rozrywkę okraszoną pikantnymi scenami erotycznymi – to tak, jest to dobry wybór. Jeśli ktoś oczekuje czegoś na miarę "prawdziwej literatury" to srogo się rozczaruje. Jeśli zaś potraktować tę książkę jako czystą rozrywkę w konwencji erotyka – to czemu nie? Jest idiotyczna, chwilami wręcz bardzo głupia, obrazoburcza (dla niektórych), ale w moim odczuciu nie aż tak zła, jak niektórzy oceniają. Zdarzało mi się czytać o wiele gorsze książki. Naprawdę. Zdarzało mi się czytać książki po prostu nudne. Przy Greyu zasypiałam po dwóch stronach, podczas gdy książka Lipińskiej czytała się sama. Sceny eortyczne w Greyu były nudne i schematyczne – u Lipińskiej było różnorodnie i perwersyjnie. Naprawdę, co jest dla mnie zaskoczeniem, podczas czytania "365 dni" bawiłam się lepiej niż podczas lektury Greya, czy serii Robin Schone. Nie mam zbyt wielu doświadczeń z literaturą typowo erotyczną ale większość tego, co czytałam, po prostu mnie nudziła. A "365 dni" czytało mi się szybko i sprawnie, mimo astronomicznej liczby głupot. Całość była gładka i lekkostrawna. Jak harlequin w wersji porno. Nie wiem jak to możliwe: napisać tak głupią książkę, którą jednocześnie tak szybko i lekko się czyta.
Trudno jest mi ocenić całokształt, więc wyciągnę średnią z poszczególnych elementów. Za gładkość czytania: 10/10, za fabułę: 1/10, za sceny erotyczne: 7/10, za styl autorki: 1/10, za postacie: 1/10. Wychodzi na to, że powinnam dać tej książce za całokształt: 4/10.