Brudny świat - Agnieszka Lingas-Łoniewska (Księżycowa Kawa)
Napisane: 8 kwietnia 2015, o 00:00
Jeden z najpopularniejszych fan fiction, w 2010 wydany w USA pod tytułem "Dirty World" doczekał się polskiej premiery. Wstrząsająca opowieść o miłości, demonach przeszłości, głęboko skrywanych tajemnicach i o wielkiej namiętności. Wichrowe wzgórza miały swoich Cathy i Heathcliffa, Brudny świat pokazuje zagmatwane i tragiczne losy Kati i Tommy'ego.
„Pozostań przy mnie na zawsze
- przybierz, jaką chcesz, postać
- doprowadź mnie do obłędu,
tylko nie zostawiaj mnie samego w tej otchłani,
gdzie nie mogę cię znaleźć!
Nie mogę żyć bez mojego życia.
Nie mogę żyć bez mojej duszy!"
Ujrzawszy po raz pierwszy okładkę powieści „Brudny świat”, uznałam, że mam do czynienia z fantastyką. Wkrótce jednak okazało się, że to całkowicie błędne wrażenie, gdyż w zasadzie można uznać za romans współczesny, gdyby nie koniec, który nie mieści się w tej konwencji. Dodam przy tym, że w realu okładka wygląda jeszcze gorzej (to znaczy kolorystyka jest niezła, niestety postać na niej widniejąca nic nie ma wspólnego z boskim Tommym). I pomyśleć, że to mnie nie zniechęciło. Rzecz jednak w tym, że zdecydowałam się wyłącznie z powodu nazwiska widniejącego na okładce.
Wstęp został tak napisany, że podziałał na mnie wyjątkowo odpychająco, ale skoro zaczęłam, pomyślałam, że nie zaszkodzi, jeśli zaliczę jeszcze kawałek i po kilku stronach stwierdziłam nie tylko, że koniecznie chcę kontynuować przygodę z tą książką, lecz również mieć na własność. I tym samym „Brudny świat” okazał się jednym z nielicznych wyjątków, czyli zaczęłam czytać jeszcze tego samego dnia, którego nabyłam powieść. Szybko wyszło na jaw, że nie mogłam od niej się oderwać – mimo że w tej historii nie ma niczego odkrywczego oraz nie wszystko mi pasowało – przez co wielce mnie irytowało, gdy musiałam odłożyć czytanie na później z powodu nawału obowiązków, których nie dało się obejść, ani zignorować. I biorąc pod uwagę ten cały brak czasu, nie wiem, jakim cudem udało mi to się skończyć w przeciągu dnia.
Jako że prolog opiera się na zachwytach Tommy’ego nad samym sobą, a i potem jest w podobnym tonie, spodziewałam się po bohaterze, iż się okaże egoistycznym dupkiem, co z reguły mnie zniechęca, ale tym razem postanowiłam przejść nad tym do porządku dziennego. Między innymi dlatego że Kati nie śliniła się na jego widok, ani nie robiła za kałużę, a wręcz zdawała się go nie lubić i nie chcieć mieć z nim do czynienia. Tyle że strasznie się rumieniła, co było nieco męczące. Ale co tam! Natomiast zainteresowanie między nimi rosło stopniowo, co wkrótce doprowadziło do tego, że zmienili zdanie o sobie. W gruncie rzeczy nie zajęło im dużo czasu, aby dojść do pewnych wniosków, ani nie walczyli z tym specjalnie, wykazując gotowość do podjęcia ryzyka. Tommy całkiem szybko sobie uświadomił, że Kati to poważniejsza sprawa i tym samym wymaga innego traktowania niż dotychczasowe panienki. Innymi słowy, gdy co do czego przyszło, nie okazał się tępy i nie trzeba było mu na siłę rozumu wbijać do łba.
Naturalnie nie było łatwo ani różowo. Oczywiście nie u Lingas-Łoniewskiej. Między innymi z powodu przeszłości obojga, która ciągnęła się za nimi, przyczyniając się do rozmaitych komplikacji. Początkowe aluzje do tych wielkich tragedii, jakie stały się udziałem bohaterów, brzmią intrygująco. Gorzej jednak sprawa ma się, gdy przychodzi do wyjaśnień owych dramatów. To znaczy nie jest źle, ale nie sposób tym się przejmować, czy traktować poważnie, gdy jest to tak przedstawione – czegoś w tym brakuje. Na szczęście przy tym to nie razi, przynajmniej nie mnie.
Po prostu odnoszę wrażenie, że historie opisywane przez Lingas-Łoniewską dzieją się w innym wymiarze rzeczywistości. Przede wszystkim chodzi o to, jak bywają wykreowane emocje, a mianowicie rzecz w tym, że jej bohaterzy nieporównywalnie cierpią bardziej niż inni (zwyczajnie nikt nie jest tak udręczony jak oni!), przeżywają niesamowicie swoje tragedie, bo to, co ich spotyka, bywa o wiele intensywniejsze niż w przypadku innych. To trochę tak, jakby to właśnie dopiero odkryli cierpienie i udrękę. Wręcz ich emocje należałoby opisywać wielkimi literami. Wobec tego z pozoru zwykłe nieszczęście okazuje się w sumie na miarę wielkiego dramatu. Ogólnie rzecz ujmując, im większe cierpienie bohatera czy też tragiczniejsze przeżycia w opisie, tym bardziej to mnie bawi. Przypuszczam jednak, że Lingas-Łoniewska nie taki efekt chciała osiągnąć, tworząc swoje historie. No cóż, nie potrafię tego traktować poważnie. Nie w tej wersji.
Oprócz tego myślę, aby przeczytać „Brudny świat”, a także inne powieści tej autorki, należałoby do nich odpowiednio podejść – z przymrużeniem oka i ze świadomością, iż to inna rzeczywistość – wówczas dobrze je się czyta i tym samym nie przeszkadza swoista egzaltacja. Trzeba przy tym zauważyć, że „Brudny świat” jednak został oddarty z warstwy lukru charakterystycznej dla tej autorki, choć gdzieniegdzie coś tam się ostało, co niewątpliwie wyszło na korzyść powieści.
A co mi nie pasowało? Jakoby Tommy jest muzykiem, lecz tego w ogóle nie czuć. Niby siedzi w tym studiu i nagrywa nową płytę oraz wokół jego kariery jest wiele szumu, tyle że to wszystko zdaje się być pustą wydmuszką. Ponadto wydaje mi się, że sposób, w jaki oni przywiązują wagę do imprez, jest jakiś kuriozalny – przede wszystkim całe to wyobrażenie, jak to ma wyglądać z grubymi rybami z pewnego studia nagraniowego. Nie czuję się przekonana, ani to do mnie nie przemawia. I skoro tak bardzo liczyli się z wizerunkiem, to dlaczego gdy w pewnej chwili Tommy’emu odbiło, pogrążywszy się w czarnej dziurze i tym samym olał całą swoja karierę, która jakoby była ważna, Charles nie uczynił względem tego ani jednego komentarza, gdy zwykle czepiał się byle drobiazgów? Tylko później Tommy wrócił do studia jak gdyby nic. Po prostu cały ten świat przedstawiono trochę za bardzo w czarno-białych kolorach, przez co zdaje się być mało realny. No i nie bardzo rozumiem przypadku Jimmy’ego – niby jego niemówienie wynikało z psychicznego urazu, lecz terapię prowadzono, jakby to wiązało się z fizycznym uszkodzeniem ciała. Właściwie można znaleźć całkiem sporo zastrzeżeń, lecz z drugiej strony to niespecjalnie mi przeszkadza, bo jakiś sposób to bywa nieistotne.
Mam wrażenie, że „Wichrowe wzgórza” były inspiracją do powstania tej powieści. Jakby Lingas-Łoniewska chciała stworzyć swoją własną wersję.
W gruncie rzeczy można się domyślić, jak to się skończy, jeśli zwraca się uwagę na znaki, lecz ja tego nie robiłam. Za bardzo byłam pochłonięta czytaniem. I gdyby inaczej się skończyło, mogłaby to być niezła pozycja na polecankę. Zresztą sądzę, że nie zaszkodziłoby zupełnie inne zakończenie, szczególnie biorąc pod uwagę utopijny epilog, czyli mogłoby być całkowicie romansowo. Poza tym gdyby odrobinę zmienić końcówkę, to znaczy jeden element, byłaby historia na drugą część – pełna odpowiedniego dramatyzmu.
Ogólnie ujmując, podobało mi się, choć nie do końca jestem pewna dlaczego. I co gorsza, teraz za mną chodzi i mi nie przechodzi, aby zebrać pozostałe powieści Lingas-Łoniewskiej, nie tylko „Brudny świat”. Brak miejsca z lekka mnie powstrzymuje. Ciekawe, na jak długo?
PS. Wstawiam tutaj, choć nie wiem, czy to najwłaściwsze miejsce...