Susan Elizabeth Phillips "Arena"
Daisy nie ma ostatnio szczęścia. Niespełna rok temu straciła matkę, z ojcem nie ma zbyt dobrego kontaktu, a na dodatek grozi jej więzienie za długi. Ojciec, wściekły z powodu jej nieodpowiedzialnych wybryków, stawia dziewczynie ultimatum – musi poślubić pierwszego mężczyznę, którego dla niej wybierze i żyć z nim przez co najmniej pół roku. Jego wybór pada na Alexa, mężczyznę który ma pełno tajemnic i mrocznych sekretów, ale który wydaje się być idealnym kandydatem do poskromienia rezolutnej córki.
Sięgałam po "Arenę" z lekkimi obawami. Zazwyczaj staram się nie nastawiać do książki w żaden sposób ale niestety, nie udało mi się tego uniknąć przy tej powieści. Wcześniej gdzieś trafiłam na dyskusję na jej temat i zbudowałam sobie w głowie przekonanie, że to może być nie do końca to, co lubię. Z drugiej strony, cenię autorkę i coraz bardziej kusiło mnie, żeby sprawdzić czy moja wizja w głowie pokryje się z rzeczywistością.
Po pierwsze – wymuszone małżeństwo – jeden z motywów, za którym nie przepadam. Zaszantażowana przez ojca dziewczyna, która musi wyjść za mąż za kandydata wybranego dla niej przez ojca. To co jest dobre w romansie historycznym, nie wydawało mi się interesujące w romansie współczesnym. Nie do końca autorka mnie przekonała.
Drugi motyw, za którym nie przepadam to bohater – mroczny dupek bez serca. Przynajmniej z pozoru. Alex to samiec alfa, który jest przekonany, że nie umie kochać, a jednak ma coś w sobie interesującego. Jest irytujący, zarozumiały, gburowaty, chwilami wręcz wredny, a mimo to, w jakiś sposób fajny. Nie lubię bohaterów samców alfa z przerostem ego. Po "Szkatułce" Julie Garwood i "Lilli wśród cierni" Penny Jordan mam na nich alergię i traumę. A Alex mi pasował. Owszem, czasem się na niego wkurzałam ale nie był zły. W mojej prywatnej skali bucowatości nie dorastał do pięt innym. Był naprawdę w porządku i poważnie zastanawiam się skąd ta łatka śfini. Oczywiście, wszystkie jego bucowate zachowania autorka tłumaczy traumą z dzieciństwa. Motyw oklepany ale w wydaniu SEP bardzo wiarygodny.
Przy okazji, Phillips umie w schemat – biedna bohaterka, której wszyscy nie lubią ale jest tak fajna, że z tego nielubienia przechodzą w stan zachwytu i kochania jej. Co z kolei doprowadza mnie do kolejnego punktu.
Bohaterka – to fajna babeczka z jajem. Pogodna, nieidealna, trochę postrzelona ale tak fajna, że nie można jej nie lubić. Ma w sobie pokłady miłości, energii, zapału, serce na dłoni, a jej wewnętrzne ciepło roztapia każdego zarozumiałego dupka.
Motyw paranormalny – też nie lubię. Telepatyczna więź ze zwierzętami – nie kupuję tego, choć było uroczo. Nie wiem dlaczego ale SEP zawsze kojarzyła mi się z twardo stąpającymi po ziemi bohaterami, z realizmem i dobrą psychologią postaci. A ta telepatia z tygrysem pasowała jak kwiatek do kożucha.
Motyw z rodziną Romanowów – to jest największy minus i totalna ściema. No nie, po prostu nie. Ten pomysł oceniam na równi z wymyślonymi królestwami w środku Europy, czyli najbardziej banalne zagranie rodem z HŚŻeta. Totalny idiotyzm i chwyt zdecydowanie poniżej umiejętności warsztatowych autorki. Co jestem w stanie wybaczyć paniom z Harlequina, to nie Susan Elizabeth Phillips. Od niej oczekuję znacznie więcej niż wyświechtanych klisz.
Styl gładki i przyjemny, jak to u SEP, warsztatowo wszystko jest bardzo dobre (poza tym, co już wcześniej wymieniłam). Emocje, dramaturgia, sceny erotyczne, lekkość, humor, wszystko gra i jest zmieszane po mistrzowsku. Trochę się powzruszałam, trochę pośmiałam i generalnie dobrze bawiłam.
Podsumowując: jeśli potraktować tę powieść z lekkim przymrużeniem oka, to spokojnie da się ją czytać z wielką przyjemnością ale chyba odrobinkę się zestarzała. Pod koniec dostałam prawie cukrzycy. Wprawdzie nie było jednorożców i tęczy ale za to pojawił się tygrys (kto czytał, ten wie). Według mnie, za całokształt solidne: 8/10.