Tracy Fobes "Syrena"
Juliana St. Germaine jest przedstawicielką starego rodu, który dawno temu został przeklęty przez cygańską czarownicę. Przodek dziewczyny okradł zamożnych Cyganów z magicznego kamienia, przynoszącego szczęście - Morskiego Opalu i spotkała go surowa kara za ten haniebny czyn. Od tej pory każdy z jego rodziny i przyjaciół oraz ich potomkowie stali się ludźmi morza - syrenami, skazanymi na wieczne życie w oceanie, chyba, że któremuś z przedstawicieli rodu uda się złamać działanie klątwy. Aby to zrobić kobieta syrena musi urodzić dziecko potomkowi wiedźmy. Choć żyją w wodzie, w pewnych okolicznościach syreny mogą przybierać ludzką postać, jednak nie jest to łatwe i przez pokolenia nikomu nie udaje się zdjąć czaru. W końcu zadania podejmuje się Juliana, która jest szczególnie odporna na transformację w syrenę i może długo przebywać na lądzie. Postanawia wyjść za mąż i uwieźć Cole'a Strangforda, ostatniego z rodu czarownicy. Cole nie jest jednak szczególnie pozytywnie nastawiony do instytucji małżeństwa, zwłaszcza, że zaprząta go ważniejsza sprawa – chce zbudować aparat umożliwiający oddychanie pod wodą i udać się na poszukiwanie skradzionego przed wiekami klejnotu, bo od tamtej pory rodzinę prześladuje pech.
Jest to powtórka, bo już kiedyś czytałam tę książkę i miło ją wspominałam, jako lekką, romansową wariację na temat baśni o "Małej Syrence". Drugie podejście po latach jest równie udane, o ile oczywiście lubi się bajkowe motywy i wątki paranormalne. Choć nie przepadam za magią i mocami nadprzyrodzonymi w romansach, to ten czytało mi się dobrze, bo od początku wiedziałam jaka jest konwencja tej opowieści i wiedziałam czego się mogę spodziewać.
Książka urzeka baśniowym klimatem ale nie jest infantylna. Jest to ciepła i przyjemna historia, bardzo prosta i napisana wdzięcznym stylem. Powieść dobrze i szybko się czyta, nie ma dłużyzn, ani wrażenia, że autorka przesadziła, czy naciągnęła za dużo, oczywiście jeśli przyjmiemy konwencję, że magia i syreny istnieją.
Fajne zderzenie świata nauki, który reprezentuje Cole i magii, uosobionej w postaci Juliany. Choć są na zupełnie innych biegunach, uzupełniają się wzajemnie. On logiczny, twardo stąpający po ziemi, ona uduchowiona i emocjonalna. Ładnie do siebie pasują. Nie ma w ich relacji przesady, a ich uczucie rozwija się powoli i naturalnie. Wszystko dzieje się w swoim tempie, niejako w tle głównego celu, którym jest chęć złamania klątwy. Postacie poboczne, których jest całkiem sporo, są na tyle charakterystyczne, że nie ma się poczucia przesytu.
Oczywiście, książka obfituje w zwroty akcji, ma dobre tempo i jest ładnie rozplanowana, a stron nie jest za dużo, co razem sprawia, że nie można się nudzić czytając. Choć fabuła nie jest bardzo odkrywcza, to obecność magii daje efekt świeżości i odmienności od innych romansów. Ta powieść ma w sobie pewien nieuchwytny wdzięk dlatego daję jej 8/10 i prawdopodobnie wrócę do niej w przyszłości.