Gwiazda północy - Catherine Coulter (Kawka)
Napisane: 19 kwietnia 2022, o 17:00
Catherine Coulter "Gwiazda północy"
Chauncey po tragicznej śmierci ojca, traci cały dobytek i zmuszona jest zamieszkać u rodziny, która jej nawet nie lubi. Na szczęście, od przykrego losu ubogiej krewnej ratuje ją ogromy spadek po dawno niewidzianym wuju. Wyrusza w podróż za ocean, aby zemścić się na wspólniku ojca, który doprowadził go do bankructwa i samobójstwa.
Historia sama w sobie jest całkiem niezła. Pomysł dość oryginalny bo to bohaterka jest tu, obok głównego czarnego charakteru, strasznym dupkiem i pasuje do definicji śfini. A bohater, dla odmiany, to po prostu miły gość, choć też potrafiący pokazać pazurki. Jest to ta ciekawe i zaskakujące w konwencji romansowej.
Przez całą powieść wkurzała mnie Chauncey. Niby taka rozsądna, ułożona, a wierzyła nie mając żadnego poparcia w dowodach, na słowo temu przyszywanemu wujkowi. Fakt, znała człowieka całe życie ale lampka ostrzegawcza się jej zapaliła dopiero pod koniec, że jednak coś nie gra w jego narracji. Najbardziej w zdumienie wprawił mnie fragment o podpaleniu. Jak paskudą i podłą osobą trzeba być, żeby wymyślić coś tak okropnego i zaryzykować życiem innych osób? Dodatkowo – jej intrygi i ciągłe kłamstwa nie sprawiają, że się ją lubi. W ogóle nie rozumiem jej zamysłu, że koniecznie musiała wyjść za Dela, żeby się na nim zemścić. Mogła zrobić to na wiele innych sposobów. Logika bohaterki, a raczej jej brak, powala. Ona ma tak pokrętne argumentacje i uzasadnienia swoich poczynań, że trudno coś nawet na ten temat powiedzieć. Z tego wszystkiego wyłania się obraz wariatki, psychopatki, zatrutej żądzą zemsty i nie myślącej zbyt trzeźwo. Owszem, zmienia się w trakcie książki i jest to duży plus tej powieści, że wyraźnie widać walkę z sobą, ewolucję bohaterki ale coś od początku w niej nie gra i sprawia, że nie da się lubić Chauncey, nawet później, po przemianie. Wykreowana przez autorkę na mądrą, tak naprawdę nie pokazuje siły swego intelektu, a daje się prowadzić złoczyńcy jak dziecko we mgle.
Schizofrenicznie napiszę, że dokładnie to co jest największą wadą tej książki, jest też paradoksalnie jej zaletą. Po raz pierwszy od dawna, nie miałam do czynienia z kryształowo dobrą bohaterką, tytanem, która wszystkiemu sama podoła, bez pomocy faceta, która jest najpiękniejsza, najmądrzejsza i w ogóle idealna. Nie. Ta babka ma tyle wad, że aż dziwne, że to jakoś funkcjonuje w tej powieści. Wkurza ale sprawia też, że wyróżnia się na tle innych bohaterek. Z jednej strony nie jest słabą mimozą bez własnego zdania, a z drugiej nie jest też babochłopem z zacięciem Zosi Samosi. Jest pomiędzy i za to autorce należy się plus. Chauncey można nie lubić, nie kibicować, nawet się na nią zirytować tu i ówdzie ale nie da się przejść wobec niej obojętnie. Ma osobowość. Umie przyznać się do błędów i wyciągnąć z nich wnioski. Mimo że jej nie polubiłam, to doceniam że jest inna i niesztampowa.
To jeden z tych romansów gdzie kibicowałam i bardziej polubiłam bohatera. Tak mnie drażniła Elizabeth, że miałam przez chwilę nadzieję, że on sobie znajdzie inną kobietę, z którą ułoży sobie życie, a kopnie w tyłek tę niezrównoważoną kretynkę. Z drugiej strony – podobały mi się ich wojenki słowne i lekkie zabawne dialogi między nimi. Sam romans miedzy nimi, dynamika ich relacji jest bez zarzutu. Różne rzeczy się pomiędzy nimi dzieją ale to wszystko ma sens i uzasadnienie. Nawet jej cierpiętnicze z początku podejście do seksu autorka dobrze umotywowała.
O Delaneyu trudno coś konkretnie powiedzieć. Został całkowicie stłamszony przez osobowość Chauncey. Autorka poświęca mu też znacznie mniej czasu, fragmenty napisane z jego perspektywy nie są zbyt obszerne, a mimo to daje się polubić. To konkretny człowiek, szczery, otwarty, po prostu fajny. Do tego bardzo cierpliwy. Anielsko wręcz, patrząc na to co wyczyniała bohaterka.
Sama akcja jest w miarę ciekawa. Są momenty, gdy dużo się dzieje i wtedy książka sama się czyta ale niestety są też takie, przez które brnie się jak w błocku – długo, ślamazarnie i bez przyjemności. Mimo to, całość jest niezła. Intryga prosta jak drut, zero zaskoczenia pod koniec ale akcja w porządku. Nic fabularnie za bardzo nie zgrzyta ale też nie zapiera tchu z wrażenia. Ot, sprawnie napisana, prosta historia z lekkim wątkiem przygodowym w tle. Biorąc pod uwagę rok pierwszego wydania (1986 r.), na plus zaskakuje kreacja głównego bohatera i to że nie jest on typowym dupkiem, a bywa nim tylko wtedy, gdy się mu mocno nadepnie na odcisk i wtedy trudno się dziwić jego reakcji.
Całość jest niezła i zaskakująca z powodu nietypowej bohaterki. Nie wiem czy ten romans dobrze się wpisuje w gusta innych romansoholiczek. Ja mam ambiwalentne uczucia po lekturze. Mimo to moja końcowa ocena za całokształt to: 7/10.
Chauncey po tragicznej śmierci ojca, traci cały dobytek i zmuszona jest zamieszkać u rodziny, która jej nawet nie lubi. Na szczęście, od przykrego losu ubogiej krewnej ratuje ją ogromy spadek po dawno niewidzianym wuju. Wyrusza w podróż za ocean, aby zemścić się na wspólniku ojca, który doprowadził go do bankructwa i samobójstwa.
Historia sama w sobie jest całkiem niezła. Pomysł dość oryginalny bo to bohaterka jest tu, obok głównego czarnego charakteru, strasznym dupkiem i pasuje do definicji śfini. A bohater, dla odmiany, to po prostu miły gość, choć też potrafiący pokazać pazurki. Jest to ta ciekawe i zaskakujące w konwencji romansowej.
Przez całą powieść wkurzała mnie Chauncey. Niby taka rozsądna, ułożona, a wierzyła nie mając żadnego poparcia w dowodach, na słowo temu przyszywanemu wujkowi. Fakt, znała człowieka całe życie ale lampka ostrzegawcza się jej zapaliła dopiero pod koniec, że jednak coś nie gra w jego narracji. Najbardziej w zdumienie wprawił mnie fragment o podpaleniu. Jak paskudą i podłą osobą trzeba być, żeby wymyślić coś tak okropnego i zaryzykować życiem innych osób? Dodatkowo – jej intrygi i ciągłe kłamstwa nie sprawiają, że się ją lubi. W ogóle nie rozumiem jej zamysłu, że koniecznie musiała wyjść za Dela, żeby się na nim zemścić. Mogła zrobić to na wiele innych sposobów. Logika bohaterki, a raczej jej brak, powala. Ona ma tak pokrętne argumentacje i uzasadnienia swoich poczynań, że trudno coś nawet na ten temat powiedzieć. Z tego wszystkiego wyłania się obraz wariatki, psychopatki, zatrutej żądzą zemsty i nie myślącej zbyt trzeźwo. Owszem, zmienia się w trakcie książki i jest to duży plus tej powieści, że wyraźnie widać walkę z sobą, ewolucję bohaterki ale coś od początku w niej nie gra i sprawia, że nie da się lubić Chauncey, nawet później, po przemianie. Wykreowana przez autorkę na mądrą, tak naprawdę nie pokazuje siły swego intelektu, a daje się prowadzić złoczyńcy jak dziecko we mgle.
Schizofrenicznie napiszę, że dokładnie to co jest największą wadą tej książki, jest też paradoksalnie jej zaletą. Po raz pierwszy od dawna, nie miałam do czynienia z kryształowo dobrą bohaterką, tytanem, która wszystkiemu sama podoła, bez pomocy faceta, która jest najpiękniejsza, najmądrzejsza i w ogóle idealna. Nie. Ta babka ma tyle wad, że aż dziwne, że to jakoś funkcjonuje w tej powieści. Wkurza ale sprawia też, że wyróżnia się na tle innych bohaterek. Z jednej strony nie jest słabą mimozą bez własnego zdania, a z drugiej nie jest też babochłopem z zacięciem Zosi Samosi. Jest pomiędzy i za to autorce należy się plus. Chauncey można nie lubić, nie kibicować, nawet się na nią zirytować tu i ówdzie ale nie da się przejść wobec niej obojętnie. Ma osobowość. Umie przyznać się do błędów i wyciągnąć z nich wnioski. Mimo że jej nie polubiłam, to doceniam że jest inna i niesztampowa.
To jeden z tych romansów gdzie kibicowałam i bardziej polubiłam bohatera. Tak mnie drażniła Elizabeth, że miałam przez chwilę nadzieję, że on sobie znajdzie inną kobietę, z którą ułoży sobie życie, a kopnie w tyłek tę niezrównoważoną kretynkę. Z drugiej strony – podobały mi się ich wojenki słowne i lekkie zabawne dialogi między nimi. Sam romans miedzy nimi, dynamika ich relacji jest bez zarzutu. Różne rzeczy się pomiędzy nimi dzieją ale to wszystko ma sens i uzasadnienie. Nawet jej cierpiętnicze z początku podejście do seksu autorka dobrze umotywowała.
O Delaneyu trudno coś konkretnie powiedzieć. Został całkowicie stłamszony przez osobowość Chauncey. Autorka poświęca mu też znacznie mniej czasu, fragmenty napisane z jego perspektywy nie są zbyt obszerne, a mimo to daje się polubić. To konkretny człowiek, szczery, otwarty, po prostu fajny. Do tego bardzo cierpliwy. Anielsko wręcz, patrząc na to co wyczyniała bohaterka.
Sama akcja jest w miarę ciekawa. Są momenty, gdy dużo się dzieje i wtedy książka sama się czyta ale niestety są też takie, przez które brnie się jak w błocku – długo, ślamazarnie i bez przyjemności. Mimo to, całość jest niezła. Intryga prosta jak drut, zero zaskoczenia pod koniec ale akcja w porządku. Nic fabularnie za bardzo nie zgrzyta ale też nie zapiera tchu z wrażenia. Ot, sprawnie napisana, prosta historia z lekkim wątkiem przygodowym w tle. Biorąc pod uwagę rok pierwszego wydania (1986 r.), na plus zaskakuje kreacja głównego bohatera i to że nie jest on typowym dupkiem, a bywa nim tylko wtedy, gdy się mu mocno nadepnie na odcisk i wtedy trudno się dziwić jego reakcji.
Całość jest niezła i zaskakująca z powodu nietypowej bohaterki. Nie wiem czy ten romans dobrze się wpisuje w gusta innych romansoholiczek. Ja mam ambiwalentne uczucia po lekturze. Mimo to moja końcowa ocena za całokształt to: 7/10.