Autor: Lynsay Sands
Tytuł: Devil of the Highlands
Tym razem nie paranormalnie, ale normalnie, historycznie, średniowiecznie. Rzecz dzieje się w północnej Anglii, roku pańskiego 1273. Evelinde, młoda kobieta, mieszka ze swoją macochą, gdyż jej brat wyjechał na krucjatę, a jej ojciec zmarł na zawał niedługo po wyjeździe syna. Nie jest to szczęśliwe życie - Edda jest złośliwa, nieprzyjemna, po prostu zła dla Evelinde. Nawet jeśli nigdy jej nie uderzyła, to zawsze znajduje inne sposoby, żeby się na niej wyżyć. W im gorszym jest nastroju, tym gorzej traktuje Evelinde. Gdy więc dziewczyna dowiaduje się, że macocha uśmiecha się i wygląda na szczęśliwą, jest przerażona. Bo co mogłoby uczynić ją tak radosną, jeśli nie perspektywa upokorzenia lub skrzywdzenia swojej pasierbicy? I rzeczywiście, Edda oznajmia Evelinde, że skoro mężczyzna, z którym zaręczona była od dzieciństwa utonął już ładnych parę lat temu, a jej ojciec nie znalazł jej przed swoją śmiercią innego narzeczonego, to ona wzięła na siebie ten obowiązek. Z pomocą i przy aprobacie króla znalazła dla Evelinde narzeczonego. A jest nim nikt inny jak okryty złą sławą lairda Donnachaidh, szerzej znanego jako Diabeł z Donnachaidh. Jest to postać, którą matki i niańki straszą swoje dzieci, mówiąc: "Zrób to natychmiast, bo przyjdzie Diabeł z Donnachaidh."
Pozory jednak czasami mylą i jak Evelinde dowiaduję się już przy pierwszym z nim spotkaniu, nie taki diabeł straszny, jak go malują. Cullen jest przystojnym, dobrze zbudowanym Szkotem i budzi w niej uczucia, których wcześniej nie znała. A wszystkie plotki, jakie krążą na jego temat są w obiegu po prostu dlatego, że Cullen ich nijak nie dementuje uważając to za stratę czasu i pozwalając ludziom myśleć co tylko chcą. Plotki typu - zamordował swojego wuja, zamordował swojego ojca, zamordował swoją pierwszą żonę. Evelinde jednak nie boi się go, pewnie dlatego, że od samego początku jej mąż troszczy się o nią.
Co do tej troski to trzeba jednak powiedzieć, że Evelinde dowiaduje się o niej zwykle dość późno i właściwie nie ma już wtedy jak wyrazić mężowi swojej wdzięczności, bo Cullen nigdy nie mówi, kiedy coś robi. Na przykład kiedy wyjechali z jej dotychczasowego domu zaraz po ślubie, a ona nie wiedziała, że wóz z jej rzeczami oraz jej pokojówka dojedzie kilka dni później. Evelinde więc było bardzo niewesoło przez kilka dni, a potem była wściekła na męża, że nic jej nie powiedział. Zresztą Cullen w ogóle mało mówi, co czasami ma dość groźne konsekwencje.
Jednak czyny krzyczą głośniej niż słowa i czasami wystarczy zwykłe "lubię cię", żeby wyrazić dużo. Zresztą scena pt. "Lubię cię" była rewelacyjna. Cullen jest więc opiekuńczy, ma na celu dobro Evelinde, stara się, żeby było jej jak najwygodniej i żeby była bezpieczna. A nawet lubi, kiedy ona gada mu ciągle nad uchem. Evelinde z kolei widzi wysiłki swojego męża i tam, gdzie jednak brak mu obycia czy wrażliwości, bierze sprawy w swoje ręce, a w każdej sytuacji jest inteligentna, odważna i dowcipna. Podobało mi się również, jak udawało się jej wprowadzać zmiany, mimo argumentu: "Bo zawsze tak było".
Książka ta trochę mi przypominała pisanie Julie Garwood, jednak bez wszystkiego, co u niej irytuje. Bohaterce zdarzają się więc różne przygody, ale takie, że nie można jej posądzić o głupotę czy bezmyślność lub naiwność. Bohater z kolei jest silnym mężczyzną, bardzo opiekuńczym, dba o swoją kobietę, ale nie robi tego z gracją szarżującego słonia i nie uważa jej za słabe stworzenie, które nie potrafi się samo obronić. No, może w pewnym stopniu, ale kiedy widzi, że ona daje sobie radę w pewnych sytuacjach to nie burczy na nią zły na samego siebie, że musiała sobie sama radzić, tylko raczej chwali jej umiejętności, ducha i pomysłowość. Nie prowadzi niekończących się wewnętrznych monologów - zakochał się i już, koniec i kropka, co tu dalej roztrząsać?
Ogólnie rzecz biorąc, napisana tak, jak najbardziej lubię romanse, czyli z dowcipem, uśmiechem, prosto, bez większych komplikacji w życiu bohaterów. Albo raczej to, że potrafią sobie z tymi komplikacjami radzić, a nie uzależniają do nich całe swoje życie. Na początku jednak trochę męczące dla mnie było przyzwyczaić się do tego archaizowanego angielskiego, ale jak już się wczytałam, to szło gładko. I wątek kto zabił dobrze zrobiony. Były różne wskazówki, ale jak już myślałam, że wiem kto to, okazywało się, że to na pewno nie ta osoba i dopiero przed samym rozwiązaniem zaczęłam podejrzewać prawdziwego zabójcę.