Przeczytałam listopadowo
A Bloom in Winter, niby pełen wymiar ale się czyta jak nowelę...
Czekałam, bo to miało być sympatyczne zamknięcie podserii
Prison Camp, która wprowadziła dodatkowy wymiar do Ward-versum
Teraz mamy... eee... wilkołaki! W wersji nawiązującej raczej do tradycji Rdzennych Amerykanów (poetyczna zmiennokształtność, żadne tam potworzaste transformacje).
No więc czekałam na romans z ostatnią parą, która się pojawiła w Prison Camp, no i niby ok (mega angst i trauma - to w ogóle ciekawe zjawisko u Ward zawsze, że u niej to faceci zwykle są straumatyzowani przemocowo, z jednym ciekawym wyjątkiem na dłuższą metę), jest śnieżnie, adwentowo melancholijnie, ścieżki samotnych bohaterów się przecinają trochę niespodziewanie i różne tajemnice i nierozwiązane sprawy dostają trochę światła na ogół z pozytywnym skutkiem.
Ale jakby... czegoś zabrakło. Bo dodatkowo opowieść jest dzielona - a wszystko na tle rozwijającej się intrygi / anty-królewskiej konspiracji - z kolejną parą (w tym drugoplanowa sympatyczna postać z Prison Camp jak najbardziej, więc ogólnie wypadło mega uroczo, oboje sensowni, poukładani i jakimś cudem emocjonalnie stabilni, tu kupiłam totalnie sensowną miłość prawie od pierwszego wejrzenia, kibicuję
Ogólnie polecam jako część kolejną, sympatycznie się czyta, ale samo w sobie nie dorasta do poprzedniej "świątecznej" noweli
A Warm Heart in Winter. Ani traumatycznemy Prison Camp, ale to... no, była jazda ogólnie