„Idealna róża” to moja druga przeczytana książka Mary Jo Puenty. To, że akurat padło na tę książkę było konsekwencją mojego „Kenyonowego” nastroju
przyznam szczerze, że „Okruchy…” siedzą mi w głowie! Już podczas ich lektury spodobała mi się postać brata Michaela – Stephena, był taki ludzki, normalny w tym jakże dziwnym świecie…
No i tak przeglądając pozostałe książki z cyklu Upadłe Anioły natknęłam się na (i tu wielkie WOW) na historię Stephena Kenyon’a, księcia Ashburtona! I zaczęło się
Po prostu nie mogłam oderwać się od lektury!
Książka powaliła mnie na całego, rozbiła totalnie! Rewelacyjnie poprowadzono tempo akcji i to odliczanie do punktu „zero”! Z każdą stroną miałam poczucie, że dzieję się coś ważnego, coś co zbliża do definitywnego końca! Przyznam, że w czasie czytania miewałam ochotę, by zerknąć na koniec, tak żeby zakończyć swoje męki
byle tylko emocje opadły! A przez cały czas czułam mega napięcie! Dobrze, że się powstrzymałam, bo dzięki temu mogłam razem z bohaterem celebrować życie!
W myśl tytułu powinnam zacząć od głównej bohaterki – Rosalindy Fitzgerald Jordan, młodej wdowy, która wraz z rodzinnym wędrownym teatrem przemieszcza się z miejsca na miejsce w południowej części Anglii, wystawiając różne sztuki, „by roztaczały swój czar” wśród ludności
Rosalinda jako trzylatka błąkała się po nabrzeżach Tamizy w Londynie. Tam „los” (celowo przeze mnie wpisane w cudzysłowie) zetknął ją z Marią i Thomasem Fitzgeraldami, którzy wzięli dziewczynkę pod swoje skrzydła i wychowali ją jak własne dziecko!
Rosalinda jako dorosła kobieta nosi w sobie pewne pokłady strachu i smutku, które nie do końca potrafi zdefiniować. Są to jakieś potwory z przeszłości i wspomnienia z dzieciństwa… Tymczasem, by zaadoptować się do warunków, Rosalinda stała się idealną i posłuszną córką, siostrą, przyjaciółką. I choć tęskni za normalnym domem jest szczęśliwa, że ma rodzinę, nawet jeśli prowadzi ona taki cygański tryb życia, który dziewczynie nie odpowiada!
Pewnego dnia podczas przedstawienia w Fletchfield połączyły się drogi Rosalindy i księcia Ashburtona. Grom z jasnego nieba, totalne zauroczenia, magia!? Jak zwał tak zwał. A to był dopiero początek. Ich losy złączyły się tak definitywnie, gdy książę jakiś dzień później, uratował młodszego brata Rosalindy z rwącej rzeki…
Przyciąganie i chemia między nimi była wręcz namacalne, wydawało się, że tych dwoje jest skazanych na siebie. Początkowo, osłabiony po akcji ratowniczej Stephen, (a następnie z własnej woli) został razem z objazdowym teatrem. Wielki książę występował nawet na scenie
Niestety, Stephen cierpi okropne boleści, a jego osobisty lekarz uważa, że zostało mu mniej niż pół roku życia… ech…
Stephen Kenyon książę Ashburton to wyjątkowy facet! Z racji swojego pochodzenia wiedział, że zostanie księciem i tak też poprowadzono jego wychowanie. Wszystko sprowadzało się do posłuszeństwa, bycia najlepszym we wszystkim, a co gorsze do powielania rodzicielskich schematów. Dom rodzinny przyszłego księcia nie był domem pełnym miłości, wręcz przeciwnie… A mimo wszystko Stephen miał w sobie niesamowite pokłady dobra! Miłości, niestety, w sobie nie znajdował. Nie znalazł jej nawet w małżeństwie, które zostało ułożone przez rodziców.
Kiedy książę poznał Rosalindę był już wdowcem. Tak się jakoś potoczyło, że nie przyznał się do swojego tytułu. Spędzał z dziewczyną każdą możliwą chwilę, czuł do niej niesamowity pociąg, stała się dla niego przyjaciółką, choć on pragnął czegoś więcej… Jednak świadomość tego, że umiera nie pozwoliła mu na większe zaangażowanie. Do czasu… Gdy Rosalinda dowiedziała się o stanie zdrowia Stephena, on postanowił poprosić ją by jako żona została z nim do samego końca! Ponieważ i ona coś do niego czuła zgodziła się być z nim…
I tak miała się rozpocząć ich wspólna choć krótka droga!
Mając za sobą największego wroga – uciekający czas – książę Ashburton uczy się miłości i próbuje rozgryźć czym jest śmierć i czy istnieje coś poza nią…
Rosalinda zaś próbuje odnaleźć się w nowym dla niej świecie…
Moim zdaniem cudownym podsumowaniem książki jest motto zaproponowane przez autorkę, słowa F. Mauriac. „Wierzę (…), że życie ma swój sens, swój cel i swoją cenę, że żadne cierpienie nie jest daremne, że każda kropla krwi i każda za są policzone, że tajemnica święta kryje się w słowach św. Jana „Bóg jest miłością””
Reasumując, choć książka bardzo mi się podobała, na co dowodem jest mój wpis, lekko przydługawy
, było kilka rzeczy, które mi przeszkadzały. Żałuję bardzo, że autorka na siłę próbowała „udamić” Rosalindę. Spokojnie mogła zostać aktorką, co by nadawało większego smaczka
nie podobało mi się to, że niby 3-letnie dziecko tak wiele pamięta. A jak już miała zostać tą damą, to nie można było wymyślić czegoś innego??? Ok., czepiam się głupotek
prawdę mówiąc ten wątek nie miał większego wpływu na rozwój akcji…
Michael, och, Michael! Jak miło znów było o nim poczytać sobie
i dobrze pojął swoją lekcję braterskiej miłości…
Hmm.. po wszechczasy będę pamiętać scenę z garderoby teatru Ateneum. Kto czytał wie dlaczego
Kurcze, tak trudno podsumować książkę, która tak bardzo urzekła.. przeżyłam małe katharsis, a łzy wylane nad lekturą, to dobre łzy, naprawdę dobre…