Czytam właśnie Carole Mortimer „Właściciel galerii” i nasunęło mi się już kilka spostrzeżeń.
Po pierwsze - bohaterowie to debile. Jest XXI w. (książka wydana w 2008 r., specjalnie sprawdziłam), żyjemy w dobie Internetu, powszechnego dostępu do wiedzy i antykoncepcji, a mimo to bohaterka zalicza wpadkę. Nie dlatego, że coś poszło nie tak, mimo stosowania antykoncepcji, tylko dlatego, że jej nie stosowali wcale.
On – pan wykształcony i światły, nawet nie zapytał przed seksem czy ona bierze pigułki. Facet, który uprawia przygodny seks z wieloma kobietami, chyba powinien mieć choć gumki przy sobie, we własnym mieszkaniu. Poza tym pozostaje kwestia chorób wenerycznych. Tak samo ona – idzie z kolesiem na przygodny seks i nie bierze ze sobą żadnego zabezpieczenia, choć wie, że nie stosuje antykoncepcji hormonalnej i może się również czymś zarazić od niego – znanego playboya. Gdyby to byli jacyś zacofani wieśniacy z Tybetu, to można by uwierzyć, że nie znają zagrożeń ale to są podobno wykształceni ludzie. Jak można, będąc 26-letnią kobietą i 38-letnim facetem, nie wziąć pod uwagę, że seks bez zabezpieczenia może się skończyć ciążą?
Druga sprawa – oni kłócą się jak dzieci. Chyba przedszkolaki są bardziej rozwinięte umysłowo niż główna para, co tłumaczy ich niefrasobliwe podejście do konsekwencji seksu. Jej tekst typu, że nie chce być w ciąży, więc na pewno nie jest i że uprawiali seks tylko raz, więc to na pewno nie może być ciąża, sprawił, że mi ręce opadły.
Poza tym styl tej książki jest dość dziwny. Nie wiem czy to zasługa autorki, czy tłumaczowi się nie chciało, ale pełno jest takich wstawek w dialogach:
Ona – rozwaliłeś mi drzwi,
On- ano rozwaliłem
Ona – zrobiłeś coś tam (przykład, już nie chce mi się szukać co konkretnie zrobił)
On - ano zrobiłem, zrobiłem. (powtarza za nią jak papuga, dodając to swoje "ano").
Czy tak się wypowiadają ludzie wykształceni? To mi bardziej pasuje do w/w wieśniaków z Tybetu niż do właściciela trzech galerii sztuki i jego pracownicy.