Przeczytałam właśnie "Na koniec świata" Elizabeth Lowell.
Powiem szczerze, mocno rozczarowująca lektura. Poza częstymi i dokładnymi opisami seksualnych wygibasów głównej pary niewiele w tej książce jest. Brak pasji i napięcia pomiędzy bohaterami. Brak akcji, bohaterowie snują się po tej książce bez celu, a autorka zapycha kolejne strony opisami ich emocjonalnych rozterek, które są na poziomie nastolatków.
Główni bohaterowie wkurzajacy, kłócą się, nienawidzą, by po paru minutach strasznie się kochać i uprawiać dziki seks.
Koszmar. Gorzej niż w telenoweli od Televisy.
Poza tym bohater jest strasznym bucem i idiotą, którego bohaterka powinna trzasnąć parę razy w durny pysk i następnie kopnąć w tyłek, raz a konkretnie, a potem znaleźć sobie normalnego nie toksycznego faceta. Zamiast tego ona znosi wszystkie jego chamskie oskarżenia, humory jak u primadonny i jeszcze cierpiąc obwinia siebie.
Co za idiotka. Mop do kwadratu.
Miałam ochotę nią mocno potrząsnąć, może by jej się klepki poukładały w głowie. Na koniec nieco zyskała u mnie, bo raczyła raz się na niego obrazić, po wyjątkowo podłym numerze jaki jej wyciął, ale szybko zgłupiała ponownie. Ledwo bąknął przepraszam, uronił kilka łez i wszystko było cacy. Koszmar.
Książkę ratują nieco bohaterowie drugoplanowi (Jason i jej agent, nie pamiętam imienia), choć nie do końca. Brakowało mi tego, co najbardziej lubię w książkach, więzi między ludźmi. Zamiast tego jest tam szereg osób, które sobie po prostu są.
Poza tym jak lubię traumy, to tym razem nie mogłam strawić. Źle poprowadzony ten wątek i moim zdaniem zupełnie niepotrzebny.
Brak w tej książce klimatu, brak czegokolwiek co by mnie zainteresowało. Zmordowałam, sama nie wiem dlaczego. Chyba mam jakieś masochistyczne zapędy. Zdecydowanie nie polecam tej książki, dla mnie strata czasu. Przy tym znielubiona przeze mnie "Lilia wśród cierni" Penny Jordan to arcydzieło. Tam przynajmniej coś się działo.