Zaliczyłam „Tajemnicę” i nadal nie mam pojęcia, o co jest tyle rabanu.
Trzeba jednak przyznać, że fabuła jest w miarę sensowna i bez nadmiernych idiotyzmów, ale nudą wiało, ponieważ:
- pierwsze kilkadziesiąt stron zastanawiali się, czy jechać, czy też nie;
- następne kilkadziesiąt stron jechali, gadali i trochę zachwycali się sobą;
- dalej już było o porodach, coś tak o bohaterach, znowu porodach i tak w kółko.
I to całe zdziwienie, że kobiety potrafią ze sobą przyjaźnić. Tak w ogóle to brzmiało, jakby bohaterka to wymyśliła, jakby wcześniej coś takiego nie miało miejsca – jak dla mnie to było zbyt kuriozalne. Z kolei kobiety w ciąży były traktowane jak inwalidki i w ogóle coś w tej kwestii mi gryzło. Judith kojarzy mi się Mery Sue – wszyscy nią się zachwycali – aż dziw, że na koniec to nie ona została wodzem.
Ślub był niezły – oni pomiędzy sobą sprzeczali się i gadali, a tymczasem ksiądz udzielał im ślubu, bohaterka po powrocie do przyjaciółki nie była pewna, czy faktycznie wyszła za mąż i za kogo