Jako rzekłam ona w pierwszej części się rozwinęła i postawiła na swoim, zaczęła wychodzić spod uciskających ją skrzydełek mamuśki (btw autorka ma u mnie plusika za mikroscenkę, w której mamuśka sama założyła kreację od siostrzyczek Noirot, a potem wyraźnie zasugerowała, że mężowi się, ekhm, podobało
), tylko że bunt to jedno, a dwa - bunt z głową. A zdaje mi się, że Clara zachłysnęła się tym, że teraz jest na świeczniku, ludzie cytują jej słowa, kiedy spuszczała Clevedona po brzytwie, więc teraz się chciała ciut zabawić, poflirtować, naciągnąć granice, po których się wciąż poruszała. Tylko że to XIX wiek, więc nie ma tej swobody, jaką mają dzisiejsze kobiety.
Czy ona miała w kimś wzbudzać zazdrość? Ej, chyba nie? Na chwilę straciła czujność, a lord A. wykorzystał to od razu. Ona raczej jego zasłoniła, żeby braciszek nie zrobił z Adderleya miazgi i nie skończyło się to nieprzyjemnościami z policją. A potem zwiała. Co innego miała zrobić? Tak naprawdę usiłując się wyzwolić, wpadła w poprzednie sidła - znów stała się potulnym jagniątkiem ciągniętym na rzeź. Nie powiedziałabym, że jest pierdołą, ona popełniła jeden błąd, choć w ówczesnych czasach z ogromnymi konsekwencjami, a że nie znała życia takim jakim było, więc kierowała się instynktem. A instynkt mówi w takich chwilach "wiej, dziewczyno!". No to zwiała.
Też mnie w tym momencie bardziej Clara interesuje, ale to dlatego, że Clarę już dość dobrze poznałam, a Leonie wiem, że istnieje. Z przyjemnością ją jednak poznam.