Fajny temat, ale zakończył się off topem i już dawno nikogo tu nie było.
Ja lubię jak sceny erotyczne są, ale muszą być dobrze napisane i wtedy wystarczą nawet w typie Balogh.
Oczywiście nie odrzucam z góry romansów całkowicie ich wyzbytych, choć raczej je omijam (choć czasami nawet Cartland nie pogardzę). Nie lubię tak jak chyba wszyscy przerwanych scen miłosnych, gdy ponownie spotykamy bohaterów już po, po prostu wściekam się w takim momencie albo sprawdzam w oryginale, czy czegoś nie wycięli.
Zdarza mi się poszukiwać książki tylko wg tego kryterium i w ten sposób przeczytałam trylogię o Śpiącej królewnie, Historię O, Okrutną zelandię, wszystko co po polsku Schone. Po przeczytaniu części tego wątku zastanawiam się na Markizem de Sade.
Niestety język erotyczny, w polskich tłumaczeniach czasami mnie dobija.
Nie cierpię np. słowa srom, a zdarzyło mi się go wyczytać w romansach. Blee.
Akurat czytam
Kochankowie i kłamcy, żałuję, że nie mam oryginału. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że nie dało się użyć innego słowa na penis niż "mały", pewnie w oryginale było cock. A już całkowicie mnie dobiło zdanie:
Zawsze był dumny ze swego prącia, ale nie wiedział, że może być tak dobre. No po prostu gdzie jest tłumacz, chyba odbiorę jej /jemu "licencję".
Niestety trudno jest tłumaczyć seks na poważnie, choć osobiście przetłumaczyłam parę scen, bo wnerwiało mnie gdy były takie ogołocone. Np. w
Pocałuj mnie gdy zasnę połowę sceny wycięto w tłumaczeniu i przetłumaczyłam na potrzeby audiobooka.
A jeśli chodzi o tłumaczenie seksu mniej poważnego, to pole do popisu jest ogromne. Chyba, że ktoś nie cierpi określeń typu perełka, kwiatuszek, pochewka, mieczyk itd.
Całkiem niedawno trafiłam na
opowiadanko, w którym te słówka aż się prosiły o wykorzystanie w tłumaczeniu, więc sobie przetłumaczyłam. Jako chwalipięta oczywiście musiałam się w końcu pochwalić w domu, i w efekcie oboje moi rodzice już przeczytali i chwalą
i mówią, że oni nie takie rzeczy czytali. Ech te rozpasane lata siedemdziesiąte