Muszę się przyznać, że bałam się sięgać w tym momencie po tę książkę. Za dużo było w ostatnim czasie w moim życiu smutnych wydarzeń, aby dokładać do tego jeszcze smutną książkę. Na szczęście dla mnie, a chyba na nieszczęście dla książki, nie była ona aż tak emocjonalna, jak zapowiadane.
Ale od początku. Książka to historia miłosna Joela i Callie. On, poprzysiągł sobie nigdy się nie zakochać. Ona próbuje pozbierać się po śmierci przyjaciółki. On, ma prorocze sny na temat ukochanych osób. Ona wierzy, że to nie stanie na przeszkodzie ich związku.
Większą część książki to historia rozkwitającego między bohaterami uczucia. Tego, jak oboje odkrywają siebie i swoje potrzeby, jak zmieniają się na lepsze pod wpływem tego drugiego. To też opowieść o tym, że warto realizować swoje pragnienia, a nie marzenia innych osób, bo tylko to da nam prawdziwe szczęście. Jest to również dowód na to, że czasami jeśli kogoś kochamy, musimy pozwolić mu odejść, bo tylko w ten sposób pozwolimy mu być szczęśliwym.
Autorka ma niewątpliwą zdolność do stworzenia nieprzeciętnie historii. Może trochę przydługiej, ale całkiem dobrej. Były momenty, że historia niepotrzebnie zwalniała, żeby pod koniec zmieścić 8 lat na kilkudziesięciu stronach. Być może można było zrobić to trochę inaczej, ale takie rozwiązanie również jest dość ciekawe.
Jak w większości obecnie pisanych książek, historię poznajemy z punktu widzenia obojga bohaterów. I bardzo dobrze. Dzięki czemu mamy lepszy w nią wgląd. Jednostronna narracja na pewno by się tutaj nie sprawdziła.
Jeśli chodzi o emocje, to jest ich tutaj na pewno masa. Przez radość i nadzieję, po smutek, ból i rozpacz. Ale dla mnie czegoś w tym zabrakło. Byłam pewna, że tak właśnie się ona skończy i może dlatego nie odczułam jej aż tak bardzo.
Mimo wszystko myślę, że to pozycja obowiązkowa dla miłośników obyczajówek z wątkiem romantycznym. Myślę, że każdy odnajdzie tutaj coś dla siebie, a niejednej osobie popłyną łzy.
Dla mnie to mocne 7/10.